Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i Mariusz Kowalski
21 sierpnia 2024

Andrzej Zbrożek

„To naprawdę się wydarzyło”

 

Wróciłeś z Meksyku i osiedliłeś się na Bielanach.

Mieszkam przy ulicy Żeromskiego, gdzie słońce wpada przez okna, dając mi poczucie, jakbym znowu był w Meksyku. Mój balkon jest pełen kwiatów. Uwielbiam spacery po Bielanach, szczególnie po ulicy Płatniczej i Placu Konfederacji, gdzie panuje niesamowity klimat.

Spędziłeś 20 lat w Meksyku. Dlaczego właśnie Meksyk?

To był przypadek, że znalazłem się w Meksyku. Miałem wtedy narzeczoną, Polkę, która wyjeżdżała tam na stypendium. W tym czasie trochę uczyłem się hiszpańskiego, ale ona nie znała tego języka wcale. Pokazywałem jej więc podstawowe zasady gramatyczne. Kiedy wyjechała na stypendium na uniwersytet w Meksyku, po kilku miesiącach zaprosiła mnie do siebie. Dzięki niej znalazłem się w Meksyku, bo nie miałem innych znajomych, którzy mogliby mi pomóc w organizacji podróży. Po raz drugi i trzeci wracałem do Meksyku, a trzecia podróż była szczególnie niefortunna dla Polski. Wyleciałem 7 grudnia 1981 roku, a 13 grudnia ogłoszono stan wojenny. Byłem w Meksyku zaledwie tydzień, gdy nagle zobaczyłem w popołudniowych gazetach wielkie nagłówki o stanie wojennym w Polsce. Nie wiedziałem, co robić. Byłem przygotowany na trzy miesiące pobytu, a tu nagle stan wojenny. Postanowiłem zostać, zwłaszcza że wszyscy mi radzili, żebym nie wracał, bo nie było do czego wracać. Tak wyglądał mój decydujący krok, kiedy odważyłem się zostać w Meksyku, mimo że nie miałem ani pieniędzy, ani pewności, jak przetrwam. To mi się udało dzięki przyjaźni, dobrej woli i życzliwości Meksykanów.

Musiałem sobie ułożyć życie w Meksyku, co nie było łatwe, ponieważ Meksykanie uciekają do Stanów Zjednoczonych, a mało kto przyjeżdża do Meksyku, żeby zacząć nowe życie. Początkowo pracowałem nielegalnie, ale potem udało mi się uzyskać pozwolenie na pracę.

Mając już pewne zaplecze finansowe, zdecydowałem się uczyć hiszpańskiego na Universidad Nacional Autónoma de México (UNAM), najpotężniejszym i najbardziej prestiżowym uniwersytecie w Meksyku. Przez siedem miesięcy, od poniedziałku do piątku, po pracy uczęszczałem na zajęcia językowe. Pracowałem od siódmej do piętnastej, a następnie poświęcałem czas na naukę hiszpańskiego.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia po przyjeździe do Meksyku?

Kilka razy odwiedzałem Meksyk i za każdym razem byłem zachwycony jego bogactwem kulturowym oraz niesamowitą geografią. Meksyk zaskakiwał mnie swoją różnorodną roślinnością, bogactwem owoców i wspaniałą kuchnią meksykańską. Zawsze jawił mi się jako egzotyczny kraj, zwłaszcza w porównaniu z Polską, która w tamtych czasach była szara, ponura i bezbarwna.

Jak to się stało, że zacząłeś pracować na planie filmowym?

Z czasem, jak nawiązywałem relacje i poznawałem ludzi, zaczynałem coraz lepiej mówić po hiszpańsku. Dzięki temu pojawiali się nowi znajomi, z których większość była życzliwa. Jeden ze znajomych wspomniał, że odwiedził go Dino De Laurentiis, słynny producent filmowy amerykańskiego i włoskiego pochodzenia, wraz z reżyserem Davidem Lynchem. Był to rok 1982, kiedy przyjechali kręcić film "Diuna", pierwszą adaptację tej powieści w reżyserii Lyncha.

Znajomy poradził mi, żebym zgłosił się do wytwórni filmowej, zrobił sobie zdjęcia i spróbował swoich sił jako statysta, żeby lepiej zarabiać, bo moje zarobki były bardzo niskie, ledwie wystarczające na przeżycie. Miałem nadzieję, że konkurencja nie będzie duża, ponieważ poszukiwano młodych, wysokich chłopców o jasnych oczach, co w Meksyku nie było częste.

Kiedy pojawiłem się w wytwórni filmowej, zaskoczyła mnie liczba chętnych – było ich około 300, wszyscy podobni do mnie. Byli to głównie cudzoziemcy, Kanadyjczycy, Amerykanie czy Niemcy, którzy mieszkali w Meksyku lub byli tam na wakacjach.

Moje zdziwienie było ogromne, kiedy reżyser wybrał kilka osób spośród setek zgłoszeń, a następnie z tej grupy wyselekcjonował trzy osoby, w tym mnie, do pracy jako dubler fotograficzny dla szwedzkiego aktora Maxa von Sydowa. Miałem szczęście, że wygrałem ten casting i zostałem fotodublerem jednego z głównych aktorów.

Fotodubler?

Fotodubler to osoba zastępująca aktora, która musi mieć podobny wzrost i kolor oczu, choć ten ostatni można zmienić za pomocą soczewek kontaktowych. Ważne jest, aby dubler miał względne podobieństwo do aktora, resztą zajmuje się charakteryzator. Fotodubler pojawia się na planie, kiedy główny aktor nie ma kwestii mówionych, czyli w scenach, gdzie jest widoczny bokiem, tyłem, z góry czy z dołu. Zawsze jednak musi być zachowana odpowiednia odległość, około 3-4 metrów, aby widz nie zauważył, że to nie jest główny aktor.

Dlaczego aktor potrzebował fotodublera?

Główny aktor zazwyczaj chce mieć wolne i występuje tylko w scenach mówionych. Wszystkie sceny robione z daleka, z boku, z tyłu, z góry i z różnych kątów wykonuje fotodubler. W tym czasie główny aktor odpoczywa, relaksuje się lub ma kilka dni wolnego i wyjeżdża, na przykład do Los Angeles, a potem wraca na plan. Wszystkie sceny do filmu "Diuna" kręciliśmy w Meksyku.

 

 

Miałeś także sceny niebezpieczne jako kaskader.

Nigdy nie byłem zawodowym kaskaderem, ale byłem zmuszony podejmować się takich zadań. Musiałem upadać z konia w biegu, być ciągniętym przez konia oraz spadać ze schodów. To były moje najbardziej niebezpieczne zadania. Trzeba było tak upaść, żeby nie złamać sobie kręgosłupa.

Miałeś pewnie kontuzje po takich upadkach?

Mam problemy z kręgosłupem. Nie jest on złamany, ale do dzisiaj odczuwam jego uszkodzenia.

Czy dubler dużo zarabia?

W Meksyku mój kolega, który był architektem i zarabiał dobrze, otrzymywał 80 tysięcy pesos miesięcznie. Ja potrafiłem za trzy dni zarobić 300 tysięcy pesos. Oczywiście aktorzy zarabiali znacznie więcej, niewyobrażalnie więcej, co było zawsze owiane tajemnicą.

 

 

Pracowałeś z gwiazdami filmu tamtych czasów, z ikonami Hollywood.

Tak, to prawda. To były wielkie nazwiska: Paul Newman, Anthony Quinn, Timothy Dalton, Gregory Peck, Tom Hanks, Arnold Schwarzenegger, Burt Lancaster. Miałem bardzo miłe kontakty z Jane Fondą. Robiliśmy sobie mnóstwo zdjęć. Zaprzyjaźniłem się z Benicio Del Toro. Po pracy spotykaliśmy się na kolacjach w hotelach, co było bardzo przyjemne.

 

 

Która z tych gwiazd zrobiła na tobie największe wrażenie?

Gregory Peck, bo był niezwykle skromnym człowiekiem. Był gwiazdą, prawdziwą ikoną, chodzącą legendą. Każdy inny na jego miejscu mógłby trzymać nos wysoko, mieć kilku ochroniarzy i ignorować innych. Tymczasem Peck był niezwykle sympatyczny i normalny. To właśnie wielcy artyści są po prostu zwyczajni, co jest cudowne. Nie muszą pozować, ponieważ ich prawdziwa wielkość jest już oczywista.

 

 

W 2001 roku wróciłeś do Polski. Dlaczego?

Podróżowałem po Ameryce Południowej i odżywiałem się dość źle, ponieważ chciałem jak najlepiej poznać codzienne życie Latynosów, a dodatkowo nie miałem wystarczająco dużo pieniędzy, aby jeść w lepszych restauracjach. Jadłem więc na lokalnych bazarkach, jak to jest tam powszechne. Niestety, złapałem poważne bakterie i wirusy, które doprowadziły do sepsy. Byłem bliski śmierci i musiałem natychmiast wracać do Meksyku, gdzie miałem ubezpieczenie.

Po przybyciu do Meksyku praktycznie wyniesiono mnie z samolotu i posadzono na wózek inwalidzki. Następnego dnia trafiłem do szpitala, ponieważ sepsa spowodowała, że traciłem siły i nawodnienie. Wówczas ważyłem 74 kilogramy, podczas gdy teraz ważę 92 kilogramy.

Sepsa została opanowana w Polsce, do której szybko wróciłem, ale bakterie zaatakowały mój system nerwowy. Obecnie cierpię na neuropatię, polegającą na obumieraniu komórek nerwowych w nogach. Dlatego mój chód jest teraz inny niż powinien być.

W książce „Latynoska euforia z Hollywoodem w tle” opisałeś swoje wspomnienia.

Podczas moich podróży po Ameryce Południowej często pisałem maile do kolegi, który namówił mnie później, aby zebrać moje opowieści i napisać książkę. Koledzy dziennikarze również mnie do tego przekonywali, twierdząc, że nie ma drugiego Polaka, który pracował z tyloma ikonami filmu. Kiedyś nie patrzyłem na to z tej perspektywy. Po prostu musiałem zarabiać na życie i utrzymać się. Wcześniej, podróżując po Ameryce Łacińskiej, nie zdawałem sobie sprawy z ryzyka, na które narażałem się, co również opisuję w książce. Teraz, z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy to wszystko, co przeżyłem w świecie filmu i podczas moich przygód, naprawdę miało miejsce, czy może jest to tylko jakiś wymysł. Jednak wszystko to naprawdę się wydarzyło.

Teraz masz wreszcie czas żeby nadrobić zaległości i nacieszyć się obecnością twojej córki, która z pewnością zadowolona jest, że w końcu jesteście razem. To właśnie jej zadedykowałeś książkę.

Tak, bardzo kocham moją córkę. Myślę, że ona mnie też i że wybaczyła mi moją absencję, kiedy żyliśmy daleko od siebie. Mam wspaniałego zięcia i kochane dwie wnuczki. Jestem z nich wszystkich bardzo dumny i sądzę, że w jakiejś mierze oni ze mnie też.

 

Wywiad ukazał się w sierpniowym wydaniu miesięcznika "Nasze Bielany".

Artykuły z tej kategorii

12 września 2024
Chodź,
21 sierpnia 2024
„To
25 lipca 2024
„Byłem