Rudzik na Bielanach
Najważniejsze są profesjonalizm i odpowiedzialność
Piotr Kostrzewa to perkusista, kotlista Sinfonii Varsovii oraz dziekan Wydziału Jazzu i Muzyki Estradowej na Uniwersytecie Fryderyka Chopina w Warszawie, znany z występów na światowych scenach, wieloletni mieszkaniec Bielan, sąsiad Kukulskich, dzieli się swoimi wspomnieniami i obserwacjami na temat zmian, jakie zaszły w tej dzielnicy.
Jak ocenia Pan rozwój Bielan pod względem kulturalnym?
Mieszkałem na Bielanach od dziecka. W tamtych czasach Bielany były kulturalną pustynią. Niedaleko szpitala bielańskiego znajdował się dom kultury, gdzie czasem chodziliśmy grać na instrumentach. Obecnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Powstały nowe sale, organizowane są koncerty i różne inicjatywy kulturalne. W ostatnich latach wielu ludzi kultury przeprowadziło się na Bielany, co przyczyniło się do wzrostu kulturalnego tej dzielnicy. Widać, że dzielnica rozwija się w dobrym kierunku.
Bielany były pustynią, ale też częściowo dosłownie…
Na początku Bielany były zarówno pustynią mentalną, jak i fizyczną. Kiedy wprowadziłem się do naszego bloku, obok stały jeszcze stare chałupy, a na łąkach pasły się krowy. Graliśmy tam w piłkę. To były lata siedemdziesiąte. Wydawało się, że to miejsce, gdzie “wrony zawracają”. Prawdziwy rozwój nastąpił dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczęto intensywnie budować. Granice dzielnicy się przesunęły, a tereny piaszczyste, zwane “piaskami”, zaczęły się zmieniać. Ulica Broniewskiego była wtedy tylko trasą tramwajową otoczoną piaskami.
Z sentymentem wspominam okolice ulicy Broniewskiego, gdzie mieszkała moja rodzina. Często tam chodziłem. Ważnym miejscem była również granica Bielan i Wawrzyszewa, gdzie powstały nowe bloki mieszkalne, do których się wprowadziliśmy. Później mieszkałem przy ulicy Kochanowskiego. Było to moje pierwsze własne mieszkanie, kupione za własne pieniądze.
Bliskość lotniska Bemowo miała również swoje znaczenie. Po likwidacji giełdy, lotnisko stało się miejscem dużych koncertów, takich jak występy Michaela Jacksona czy Metalliki. Pamiętam, jak mój syn wracał z babcią z alei Reymonta na piechotę i namawiał ją, żeby poszli na koncert Michaela Jacksona, bo tyle ludzi tam szło. Było to dla nas nobilitujące, że mamy takie miejsce w pobliżu. Lotnisko Bemowo było wtedy jedynym dużym terenem, gdzie można było organizować takie wydarzenia.
A jak się mieszkało w 11-klatkowym bloku przy Reymonta?
Na początku mieszkało się fantastycznie, ponieważ ze słabych warunków mieszkaniowych przeszliśmy do trzypokojowego mieszkania z łazienką i balkonem. Byłem dzieckiem blokowym, miałem wielu kolegów i koleżanek w bloku. Jeździliśmy na wrotkach, rowerach, graliśmy w tenisa. Narysowaliśmy sobie farbą kort, choć nie był pełnowymiarowy. Często mieliśmy problemy z sąsiadami, którym przeszkadzał hałas i piłki wpadające do ogródków. Był to okres pełen zabawy, ale też sąsiedzkich zgryźliwości.
Miejsce powoli się rozwijało. W tamtych czasach nie oddawano wszystkiego gotowego, jak dzisiaj. Wychowywaliśmy się wśród materiałów budowlanych, które pozostały po budowie. Wyobraźnia była niesamowita – robiliśmy sobie kusze z tych materiałów. Pamiętam, jak ojciec z jednej strony mnie za to „przechrzcił”, a z drugiej strony pochwalił za pomysłowość.
Uprawiałem kulturę wyższą, uczęszczając do szkoły muzycznej. Czułem się lepszy niż inne dzieci, ponieważ miałem dostęp do koncertów i spotkań z gwiazdami. Trafiłem do szkoły na Krasińskiego przypadkowo. Poszliśmy najpierw do szkoły rejonowej na rogu Kasprowicza i Reymonta, ale nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Przypadkowo znajomy syn naszych przyjaciół szedł na egzaminy na Krasińskiego, więc postanowiliśmy spróbować.
Na egzaminie trzeba było zaśpiewać piosenkę. Wybrałem “Marynarz wciąż się bawi”, którą znałem od rodziców. Egzamin poszedł mi dobrze, ale ojciec powiedział, że może nic z tego nie będzie, bo nie pójdę na drugi egzamin, gdyż wyjeżdżaliśmy nad morze. Ku naszemu zdziwieniu, pod koniec sierpnia otrzymaliśmy zaproszenie do szkoły – zdałem egzamin. Miałem szczęście trafić na panią profesor z rodu Walewskich, bezpośredniej linii tej od Marysieńki, od Napoleona. Była wychowana na dworach i w pałacach, z książkami pod pachami przy stole, a jej francuski był niesamowity. Dodatkowym bonusem było to, że była nauczycielką mojego przyjaciela Janusza, z którym się wychowywałem. Pani profesor robiła nam kanapki z suchą krakowską, bo trzymała nas długo na lekcjach.
Przez rok mieszkałem w bloku obok niej, przy ulicy Skalbmierskiej. Mieszkała na parterze, często wychodziła na balkon palić papierosy. Kiedy mnie zobaczyła, wołała: “Piotrek, chodź na lekcję”. Zawdzięczam jej bardzo dużo. To już jest na inną opowieść, ale mogę powiedzieć, że Bielany mnie ukształtowały. Tutaj miałem najlepszy czas swojego rozwoju.
Później, kiedy już uprawiałem zawód profesjonalnie, mieszkałem na ulicy Kochanowskiego. Teraz mieszkam na Bemowie, choć to niedaleko. Bielany zawsze będą miały dla mnie szczególne znaczenie, to tutaj mam najlepsze wspomnienia związane z edukacją i rozwojem zawodowym.
Miał Pan znanych sąsiadów przy alei Reymonta.
Ania i Jarek Kukulscy wprowadzili się dokładnie w tym samym czasie, w 1975 roku. Ludzie sukcesywnie wprowadzali się przez półtora roku, otrzymując klucze do mieszkań. W miarę równo wprowadziliśmy się z nimi. Od razu było to nobilitujące. Miałem sąsiadów o nowoczesnym podejściu, którzy mówili do mnie na “ty”, mimo że różnica wieku wynosiła 10-15 lat. Ania była bardziej skryta, natomiast Jarek był bardzo przyjazny. Rozmawialiśmy na tematy muzyczne. Usłyszał mnie kiedyś grającego na siódmym piętrze i postanowił sprawdzić, skąd dochodzi muzyka. Zapytał mnie, czy to ja gram. Odpowiedziałem, że tak, a on na to, że też komponuje. Tak zaczęła się nasza braterska relacja, bo byliśmy dwoma muzykami w tym samym bloku.
Blok, a właściwie klatka, była wyjątkowo przyjazna. Nikt nie skarżył się na nasze granie. Jarek czasami „katował” jeden fragment utworu, aż mu się udało go skomponować. Potrafił grać ten sam fragment kilkadziesiąt razy, co mogło być irytujące dla sąsiadów, ale nikt nie narzekał. Dźwięki niosły się po całym bloku, bo to była wielka płyta. Ja grałem na siódmym piętrze, a na pierwszym piętrze można było słuchać koncertu przy kawie. W międzyczasie zostałem perkusistą, więc miałem też xylofon, co również się niosło.
Z Jarkiem zaprzyjaźniliśmy się. W bloku mieszkali też inni twórcy piosenek, na przykład Marek Dutkiewicz, którego poznałem dopiero kilka lat później. Okazało się, że jeden z kolegów, trębacz, mieszkał na piątym piętrze i był starszym kolegą ze szkoły. Ludzie zaczęli się poznawać, mimo że nie było wtedy internetu. Wszystko szło powoli, trzeba było się spotkać i dogadać osobiście. Dzisiaj można się namierzyć w pięć minut.
Jakie projekty muzyczne są Panu najbliższe?
Orkiestra Sinfonia Varsovia, w której pracuję od ponad 30 lat, jest mi najbliższa. Z nią zjeździłem cały świat, grając w największych salach koncertowych, od Ameryki Południowej, przez Stany Zjednoczone, Australię, Japonię, aż po Europę. Byliśmy w naprawdę niezwykłych miejscach. Orkiestra grała w samolocie, w kopalni soli w Wieliczce, a nawet na statkach na morzu. Miałem niesamowite przeżycia artystyczne i ludzkie doznania. Poznałem wielu wybitnych muzyków, ale także osoby z innych dziedzin, jak koronowane głowy czy prezydentów. Pamiętam, jak na jednej z włoskich wysp przywieźli łódką króla Belgii i królową. To były niesamowite chwile.
Drugą moją pasją jest Big Band, który prowadzę od wielu lat. Udało mi się doprowadzić go do takiego poziomu, że występujemy z takimi artystami jak Ryszard Rynkowski czy Natalia Kukulska. Mamy wielu świetnych muzyków i artystów, którzy chcą z nami występować, dzięki naszej pasji i profesjonalizmowi. Artyści nie pozwolą sobie na zepsucie wizerunku, występując tylko dlatego, że się znamy. To dla mnie powód do dumy.
Pełni Pan funkcję dziekana na Uniwersytecie Muzycznym im. F. Chopina w Warszawie. Jak według Pana zmienia się młodzież pod względem muzycznym na przestrzeni lat?
Obserwując ich jako studentów, muszę powiedzieć, że jako ich starszy kolega, a później członek grona pedagogicznego Uniwersytetu, gdzie obecnie rekrutuję, uczę i wypuszczam, widzę, że poziom jest coraz słabszy. Miałem dobry przegląd, ucząc w swojej macierzystej szkole od podstawówki przez gimnazjum do liceum, więc wiedziałem, czego wymagać jako nauczyciel akademicki. Radziłem sobie, bo uczyłem na różnych poziomach, dostosowując wymagania do ogólnych standardów i własnych doświadczeń edukacyjnych. Niestety, dzisiaj jest z tym problem.
Pierwsze stopnie szkoły zapominają wielu rzeczy, a dzieci przychodzą niedouczone. Mówię tu o profesjonalnych muzykach, którzy edukują się od początku. Edukacja muzyczna trwa dziś 17 lat, aby uzyskać dyplom magistra sztuki. System boloński, który wprowadzono, rozdzielając studia na licencjackie i magisterskie, spowodował obniżenie kryteriów przyjęcia. Moje egzaminy kiedyś trwały od poniedziałku do soboty, obejmując testy, wypracowania, testy z angielskiego, grę na instrumencie, czytanie a vista, przygotowanie utworu, kształcenie słuchu i dyktanda. Dzisiaj egzaminy są znacznie uproszczone.
Mój syn, który wybrał kierunek kompozycja i aranżacja, zdał egzaminy w jeden dzień. Dzisiaj sprawdza się instrument, czytanie a vista, trochę kształcenia słuchu i koniec. Egzaminy trwają dwa, trzy dni. Dodatkowo, nie trzeba mieć szkoły muzycznej, wystarczy matura. Jeśli ktoś jest genialny i nauczył się grać na trąbce czy gitarze w piwnicy, może się dostać, spełniając wymagania. Kiedy ja zdawałem, musiałem zdać maturę ogólną i muzyczną. Dzisiaj muzyczna matura nie jest przepustką do ubiegania się o kandydowanie.
Jakie wartości chciałby Pan przekazać młodym ludziom?
Na moim podwórku najważniejsze są profesjonalizm i odpowiedzialność. To, czego dzisiaj bardzo brakuje. Odpowiedzialność, żeby niezależnie od okoliczności być na miejscu. W zespole wszyscy są ważni, niezależnie od roli. W moim Big Bandzie uczę ich właśnie tej odpowiedzialności. Profesjonalizm i pasja do tego, co się robi, są niezbędne. Bez tego nie ma czego szukać w naszym zawodzie ani w żadnym innym. Pasja, miłość do tego, co się robi, i odpowiedzialność to trzy najważniejsze rzeczy. Jeśli to będzie, poradzą sobie w życiu. Jeśli tego zabraknie, żaden zawód nie będzie dobrze wykonywany, a my wszyscy będziemy cierpieć.
Wywiad ukazał się w październikowym wydaniu lokalnego miesięcznika „Nasze Bielany”.