Rudzik na Bielanach

15 listopada 2020

Anna Mieszkowska

„Życie idzie dalej…”

 

W latach 70-tych chodziła pani do XXII LO na Bielanach. Jak wspomina pani ten okres?

Moje lata licealne przypadły na trudny czas. Politycznie i historycznie rzecz ujmując nie można tych lat porównywać do okresu najwcześniejszego istnienia liceum, ale jednak nie wspominam okresu szkoły średniej jako sielanki. W 1973 roku skończyłam Szkołę Podstawową nr 209, której patronem wtedy był Roman Bogucki, przedwojenny komunista (dziś patronką jest Hanka Ordonówna!). Tak się złożyło, że przez pierwsze lata szkoły podstawowej chodziłam na Staffa 111, czyli do tego samego budynku, w którym liceum mieści się teraz. Pamiętam doskonale przeprowadzkę naszej szkoły do gmachu przy ulicy Żeromskiego. Jakie to były czasy, skoro dzieci w moim wieku (miałam wtedy 9 lat!) uczestniczyły w pakowaniu i przenoszeniu pewnych sprzętów. Ja z koleżanką niosłyśmy krzesło! Moja szkoła podstawowa była jedną z najlepszych wtedy na Bielanach. Mieliśmy znakomitych pedagogów, którzy tak nas przygotowywali do egzaminów do szkół średnich, że wszyscy uczniowie dostali się tam, gdzie marzyli bez problemów, korepetycji, znajomości. Wszystko, co wyniosłam najlepszego z okresu nauki, to pamiętam ze szkoły podstawowej. W szkole średniej na mnie i na wielu innych kolegów spadł zimny prysznic. Skończyła się „opiekuńczość” naszych wychowawców i nauczycieli. Nastał czas obaw, lęków, w wielu przypadkach depresji. Liceum XXII miało dobrą opinię w dzielnicy, ale nikt kto do tej szkoły nie chodził, nie wiedział - dlaczego. A dla nas uczniów ta dobra opinia o szkole nie była taka istotna. Nie było wtedy rankingu szkół. Chociaż wiedzieliśmy, że najlepszą renomę miało liceum im. Stefanii Sempołowskiej. Nauka powszechnie odbywała się przez sześć dni w tygodniu. W soboty lekcje trwały do godziny 13. Mieliśmy mniej czasu na zajęcia dodatkowe. Ja wiedziałam, że w szkole są różne koła zainteresowań, ale do żadnego nie należałam. W naszym roczniku były dwie klasy o profilu matematyczno-fizycznym, jedna klasa humanistyczna i jedna biologiczno-chemiczna. We wrześniu 1973 roku na podstawie zdanego w czerwcu bardzo dobrze egzaminu wstępnego zostałam zapisana do klasy „A” o profilu matematyczno-fizycznym. W klasie było dziesięć osób, które znałam ze szkoły podstawowej. Czułam się dobrze w klasie wśród koleżanek i kolegów. Pamiętam nawet jak byłam ubrana tego pierwszego dnia w nowej szkole. Znałam też dwie nauczycielki, które wcześniej uczyły w mojej dawnej szkole podstawowej. Ale z nimi nasza klasa nie miała lekcji. Budynek szkoły nie był dla mnie nowy. Pamiętałam jego rozkład z dawnego okresu nauki. Niby wszystko było dobrze, a jednak nie czułam się w tej szkole bezpiecznie. Koledzy ze starszych klas opowiadali nam o dużych wymaganiach nauczycieli. Niektórzy koledzy mieli starsze rodzeństwo w wyższych klasach. Pamiętam swoją pierwszą dwóję. Już we wrześniu. Z języka polskiego. Na pytanie o „środek ciężkości w średniowieczu”, odpowiedziałam, że nie rozumiem pytania… W pierwszej klasie jeszcze sobie radziłam z przedmiotami ścisłymi. Później przyszedł czas wsparcia korepetycjami, abym doszła do matury. Z matematyki maturę pisemną oblałam. Z powodu silnego stresu. Miałam poprawkę ustną, którą zdałam bardzo dobrze i wyszłam z tej szkoły ze świadectwem dojrzałości. Pamiętam temat wypracowania z języka polskiego, który wybrałam na egzaminie pisemnym. Pisałam o poezji i powieści dotyczących okresu drugiej wojny światowej. Dlaczego naukę w tej szkole wspominam nie najlepiej? Wymagania nauczycieli wobec uczniów były bardzo duże. Ale podstawy nauczania, które otrzymywaliśmy na lekcjach nie gwarantowały, że sprostamy oczekiwaniom pedagogów. Ani uczniowie wybitnie zdolni, ani słabsi nie mogli liczyć na zainteresowanie grona pedagogicznego. Taka jest brutalna prawda. W naszej klasie było kilka osób zdolnych ze wszystkich przedmiotów. Kilka wybitnych talentów matematyczno-fizycznych, ale słabszych z przedmiotów humanistycznych. I reszta „średniaków”, do których (niestety!) i ja należałam. Lata 70. to był czas także politycznie nieciekawy. Byliśmy przymuszani do uczestniczenia w pochodach pierwszomajowych. Obowiązkowe były akademie np. z okazji rewolucji październikowej. Nie przypominam sobie ani jednego wyjścia z klasą do muzeum. Raz czy dwa było klasowe wyjście na przedstawienie teatralne (na pewno na Moralność pani Dulskiej w Teatrze Polskim). Pod koniec drugiej klasy odbyła się wycieczka klasowa, którą zorganizowała mama jednego z kolegów. Raz w ciągu roku szkolnego mieliśmy zabawy klasowe, najczęściej w karnawale. Muzyka, którą z tamtych lat pamiętam, to zespoły ABBA i Carlosa Santany. Zawsze poprzedzała potańcówkę klasówka z języka polskiego, którego uczyła nasza wychowawczyni. Także po zabawie mieliśmy już inne humory, ponieważ oceny nie zawsze były satysfakcjonujące obie strony. Gdy byłam w trzeciej klasie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, powstał wydział Wiedzy o Teatrze, tzw. WoT. I to był ten kierunek studiów, o którym zaczęłam wtedy myśleć, marzyć. (Tu ciekawostka: jednym z moich wykładowców w szkole teatralnej był profesor Jerzy Jackl – absolwent LO XXII z 1951 roku.). Zintensyfikowałam swoje zainteresowania teatralne. Stworzyłam w klasie grupę teatro maniaków. Chodziliśmy razem na modne przedstawienia do teatru Dramatycznego, Narodowego, Małego i Studio. Atrakcją były występy w Warszawie krakowskiego Teatru Cricot 2 Tadeusza Kantora. Chodziłam na wybrane przedstawienia zespołów artystycznych spoza stolicy podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych. Po szkole uczęszczałam na zajęcia do Pałacu Młodzieży. Należałam tam do Klubu Miłośników Warszawy i do Koła Teatralnego. Interesowałam się Konfrontacjami Filmowymi. Ale nie było mnie stać na abonament na cały cykl seansów. Bilety na takie pokazy przed premierowe były bardzo drogie.  Miałam zwyczaj chodzenia w niedzielę na wystawy tematyczne do Muzeum Literatury i Muzeum Teatralnego. Często bywałam w Zachęcie. W Domu Literatury uczestniczyłam w spotkaniach z pisarzami, dziennikarzami. Bardzo dużo czytałam. W klasach o profilu matematyczno-fizycznym zestaw lektur był skromny. Dla mnie mniej ciekawy. Regularnie czytałam kilka dobrych pism literackich i teatralnych, śledziłam nowości wydawnicze, które bardzo trudno było kupić. W klasie jeszcze tylko jedna koleżanka miała podobne do moich zainteresowania. Ale potrafiłam opowiadać o tym, co mnie pasjonowało i wiedziałam, że to co robię poza szkołą imponuje moim kolegom z klasy. Także nie miałam wcale kompleksu uczennicy „średniej”. A taką byłam, jeżeli patrzeć na oceny na świadectwach.

 

A jakie wydarzenia z tamtego okresu zapadło pani najbardziej w pamięci?

W czerwcu 1976 roku miało miejsce ogromne zawirowanie polityczne. Strajki i protesty w Radomiu, Ursusie i w Płocku. Brutalnie stłumione przez władzę. Konsekwencją tych wydarzeń było późniejsze powstanie KOR (Komitetu Obrony Robotników). Wyniosłam z domu rodzinnego dojrzałość i świadomość polityczną. Wiedziałam, że żyjemy w kraju zniewolonym. NIKT nie wiedział, jak długo potrwa „budowa socjalizmu”, „dążenie do komunistycznej szczęśliwości”. Ale w szkole nie obnosiłam się z tą swoją wiedzą. Wiedziałam o zasługach generała Andersa, o bitwie pod Monte Cassino – o czym milczały wówczas podręczniki szkolne. [Ciekawostka, po bardzo wielu latach poznałam i zaprzyjaźniłam się z drugą żoną generała, Ireną Renatą Bogdańską-Andersową, która jest bohaterką kilku moich książek!]. Dyrekcja szkoły i niektórzy nauczyciele należeli do PZPR. W moim domu rodzice słuchali audycji Radia Wolna Europa. Nawet jeżeli bywało podobnie w innych domach, to o polityce między sobą nigdy nie rozmawialiśmy. Niektórzy rodzice moich kolegów też byli partyjni. Wiedziało się o tym, ale nie komentowało. Oficjalnie nie rozmawiało się o tym, co piszą w gazetach czy pokazują w telewizji. Nie konspirowaliśmy. To doświadczenie roczników wcześniejszych i późniejszych. 4 lipca tego samego roku zmarł wskutek tragicznego wypadku poeta Antoni Słonimski. Dlaczego tym wspominam? Ponieważ we wrześniu na jednej z pierwszych lekcji języka polskiego była o tym mowa. Zapamiętałam to jako coś ważnego. Dziwne, że pamiętam o tym tyle lat…

 

Jakiej muzyki słuchała pani w liceum?

Muzyka, której słuchałam w czasie nauki w liceum, to przede wszystkim było to, co prezentowała radiowa Trójka. Tak, o tym jakie audycje były słuchane przez nas w Trójce często się rozmawiało w szkole i na spotkaniach poza szkołą. Idolami naszymi byli Jacek Janczarski (1945-2000) i Maciej Zembaty (1944-2011). Uwielbiałam śpiewającego poetę Leszka Długosza. Chodziłam na jego recitale, gdy przyjeżdżał z Krakowa do Warszawy. Dla mnie osobiście lata 70. to był czas fascynacji poezją. Bywałam w Starej Prochowni, gdzie Wojciech Siemion prowadził znakomite lekcje interpretacji poezji dla uczniów szkół średnich. Już jako studentka PWST przygotowałam z profesorem Siemionem scenariusz wieczoru poświęconego twórczości przedwcześnie zmarłego poety Adama Kreczmara (1944-1982). Kreczmar pisał też słuchowiska. Zainspirował mnie tą formą twórczości radiowej. Jestem autorką słuchowiska o Irenie Sendlerowej Nie zapomnisz mnie, które miało kilka emisji na antenie Polskiego Radia.       

   

W tamtych czasach w XXII LO był chór. Kto go prowadził? Czy każdy mógł śpiewać w chórze, czy były castingi? Jakie piosenki były śpiewane?

W szkole chór był. Wiedziałam o tym, ponieważ zawsze w pierwszych klasach odbywały się „przesłuchania” i „łapanki” do zespołu. Słowa „casting” nikt wtedy nie używał. Chórem kierował profesor Stanisław Kuczewski, bardzo znany w środowisku muzycznym. Za udział w zajęciach z chórem koleżanki i koledzy mogli dostać dodatkowe punkty, co się liczyło do ogólnej oceny ze sprawowania. Za tak zwaną „aktywność”. Ja też za swoją aktywność pozaszkolną miałam taką lepszą ocenę. Ale to trzeba było udowodnić. Miałam legitymację członka Pałacu Młodzieży, na jakiejś lekcji wychowawczej opowiedziałam, co tam robię. I to wystarczyło.

Pieśnią, która kojarzy mi się z latami szkolnymi jest Marsz Gwardii Ludowej Wandy Zieleńczyk (z 1942 roku!). Do dziś pamiętam słowa pierwszej zwrotki, które w obecnych czasach nabierają zupełnie innego znaczenia: „My ze spalonych wsi/ My z głodujących miast/ Za głód, za krew/ Za lata łez/ Już zemsty nadszedł czas”. Myśmy tak śpiewali na akademiach szkolnych! Znak tamtych czasów zapomnianego PRL-u. We wszystkich szkołach w Polsce śpiewano też „Międzynarodówkę”, pamiętam refren: „Bój to jest nasz ostatni/krwawy skończy się trud/Gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród” …

 

Utrzymuje pani kontakt ze znajomymi z klasy licealnej?

To trudne pytanie. Jak wyszłam nad ranem z balu maturalnego to obiecałam sobie, że moja noga już w tej szkole nie stanie. Z koleżankami i kolegami, którzy mieszkali na Żoliborzu zawsze jakoś się spotykaliśmy. Były po latach dwa spotkania (w kawiarni?), jedno naszej klasy, drugie kolegów z klas z naszego rocznika. W tym drugim uczestniczyłam (chyba po 15 latach!) i przeżyłam szok. Nie zawsze pamiętałam z kim rozmawiam! Ale tak się moje życie ułożyło, że wyszłam za mąż za kolegę z naszej klasy. Jesteśmy drugim klasowym małżeństwem. W tym roku mija nam 40 lat małżeństwa, a znamy się 47 lat! Mamy kontakt z drugą parą, Iwona (Bronikowska) i Piotr Fabiszewski. Świadkowaliśmy sobie na ślubach, mamy wspólnych chrześniaków. Zdarzają się miłe przypadkowe spotkania po latach. Ale nie kontynuuję tych ponownie nawiązanych kontaktów. „Życie idzie dalej…” – każdy ma już swój inny świat. Zawodowy, towarzyski, rodzinny. Przeszłość szkolna stała się tylko epizodem w naszym coraz dłuższym życiu. Czasem na moje spotkania autorskie przychodzą koleżanki szkolne i to jest miłe. Raz zdarzyło mi się lecieć samolotem do Londynu z kolegą z dawnej klasy. Przegadaliśmy miło całą podróż. Facebook pomaga w odszukaniu się we współczesnym świecie. Czasem odzywają się moi dawni koledzy, którzy śledzą moje zawodowe dokonania.

 

Pani mąż to kolega z klasy. Czy wspominacie razem szkolne czasy? Macie podobne wspomnienia?

Z mężem (Jarosław Mieszkowski) bardzo rzadko rozmawiamy o szkole. Mąż ma lepsze wspomnienia. Był bardzo dobrym uczniem. Został wytypowany do wyjazdu na Kubę, ale zrezygnował z tego wyróżnienia, ponieważ w tym samym czasie miał odbyć się ślub jego starszej siostry. Uroczystość rodzinna była dla mojego męża ważniejsza niż szkolna nagroda. Za niego pojechał uczeń słabszy w nauce! Chociaż było kilka osób wybitnie zdolnych, które bardziej zasługiwały na nagrodę. Ale po wielu latach na Kubę pojechała prywatnie nasza córka, jakby w zastępstwie za tatę. Jarek świetnie zdał egzaminy na studia na Politechnice. Zrobił wspaniałą zawodową karierę. W szkole nie byliśmy parą. Nawet był na mnie zły, ponieważ jako tzw. „łącznik z biblioteką” musiałam „donosić”, kto zalega ze zwrotem książek do biblioteki. I niestety, mój mąż, często znajdował się w pierwszej dziesiątce dłużników. A był jednocześnie przewodniczącym klasy. I nie świecił dobrym przykładem dla kolegów. Ja za swoją społecznikowską pasję współpracy ze szkolną biblioteką „obrywałam” od kolegów, którzy byli na mnie wściekli. A ja byłam tylko „listonoszem”, przekazywałam kartkę z nazwiskami osób, które nie oddają wypożyczonych książek w terminie - naszej wychowawczyni. Pamiątką z tej mojej działalności jest książka. Tomik wierszy Wisławy Szymborskiej Wszelki wypadek (wyd. z 1975 roku) z wpisem: „Ani Siwek ucz[ennicy]. kl[asy]. II a za aktywny udział w pracy biblioteki szkolnej”. Z podpisami dyrektora Wincentego Łaźniczki, pani Aliny Abramowicz i kogoś (podpis nieczytelny) z Komitetu Rodzicielskiego. Zwraca dziś moją uwagę brak podpisu wychowawczyni klasy. Jest to moja jedyna pamiątka z okresu nauki w Liceum Ogólnokształcącym im. José Martí.

 

Jaki był pani ulubiony przedmiot w szkole?

Moim ulubionym przedmiotem w szkole była historia. I początkowo myślałam, że będę zdawała na Uniwersytet Warszawski na wydział historii. Chodziłam w naszej szkole przez rok na łacinę, którą bardzo polubiłam. Ale po roku, lekcje z łaciny przejął zastępca naszej pani, i nie kontynuowałam już nauki. Bardzo tego żałowałam i żałuję. Uważam, że łacina powinna być wprowadzona już w ostatnich klasach szkoły podstawowej i kontynuowana obowiązkowo w szkole średniej (oczywiście w liceach). To jest i język, i przedmiot, który otwiera horyzonty i daje perspektywę do nauki innych przedmiotów. Źle się stało, że zaniechano w polskich szkołach nauczania łaciny. Potem są problemy, gdy ktoś chce zdawać na historię, prawo, farmację czy medycynę. Musi wtedy nauczyć się łaciny sam.

 

A jakiego nauczyciela wspomina pani najcieplej?

Najsympatyczniej z całej szkoły wspominam panią Alinę Abramowicz, która prowadziła naszą szkolną bibliotekę. Dwa razy w roku szkolnym, pani Abramowicz przychodziła na lekcje wychowawcze i opowiadała o nowościach wydawniczych, które szkoła zakupiła do biblioteki. Pamiętam te opowieści do dziś. Akcent, emocje. Widać było, że to jest osoba, która książki kocha i umie fantastycznie zachęcić do ich lektury. Często po lekcjach przychodziłam do biblioteki. Po wielu, wielu latach sama zaczęłam opowiadać o przeczytanych książkach, pisać recenzje do prasy. Ale ten zastrzyk zainteresowania ciekawymi lekturami dostałam w szkole.

 

Czy to właśnie w liceum ukształtowała pani pasję dokumentalistki?

W liceum miałam już bardzo sprecyzowane zainteresowania. Z historii: druga wojna światowa. Z literatury, okres międzywojenny. W czasie studiów zaczęłam interesować się emigracją. Mam dwie specjalizacje zawodowe: historia polskiego kabaretu 1919-1939, polski teatr emigracyjny po 1939 roku. Dokumentacją, zbieraniem wycinanych w prasie artykułów, programów teatralnych itd. zaczęłam się pasjonować już w szkole podstawowej.

 

Dlaczego już w podstawówce zaczęła pani zbierać wycinki gazet? I czego one dotyczyły? Czego pani szukała jako dziecko w gazetach? Czy ma je pani do dzisiaj? I czy nadal to pani robi?

 

Dawno, dawno temu, w czasach przedinternetowych, obrazki, zdjęcia były w kolorowych pismach: Ekran, Film, Przekrój, Kobieta i Życie, Przyjaciółka itd. W tych pismach ukazywały się wywiady z aktorami, artykuły na temat kina i teatru.

Ja i moje koleżanki wycinałyśmy głównie fotografie aktorów (polskich i zagranicznych!), wklejałyśmy do takich dużych akademickich brulionów. Czasem wpisywało się jakieś komentarze, uwagi. Między sobą wymieniałyśmy się niektórymi zdjęciami. Na przykład za dwóch Łapickich można było dostać jednego Holoubka... To była zabawa, ale w moim przypadku pasja. Miałam tych brulionów 10-12. Na pewno były jeszcze w czasie szkoły średniej. Potem zaczęłam zbierać programy teatralne. To było ważne i cenne, ponieważ w tamtych czasach nie było przedstawień dla dzieci i młodzieży w teatrze dramatycznym. A teatr kukiełkowy nigdy mnie nie interesował. Pierwsze przedstawienie, na którym byłam to adaptacja Ani z Zielonego Wzgórza w Teatrze Klasycznym (obecnie Studio). Dlatego zbieranie programów z przedstawień dla dorosłych było już "czymś" ważnym. Moi rodzice i siostra dość często chodzili do teatru. A ich znajomi też dla mnie oddawali programy. Jak miałam dublety, to się z kimś wymieniałam. Zbierałam programy ułożone wg nazw teatrów, a później autorów sztuk. Miałam tego bardzo dużo i wszystkie oddałam do archiwum w PWST, jak tam zaczęłam moją pierwsza pracę jeszcze na studiach. Bruliony z wycinkami rozpadły się na pawlaczu w mieszkaniu rodziców. Gdy likwidowałam ich mieszkanie po prostu je wyrzuciłam.

Do dzisiaj mam zwyczaj wycinania np. recenzji z książek, wywiadów z pisarzami i wkładam je do książki, której dotyczą. Mam to na działce, gdzie wywiozłam dużą część księgozbioru. Co dzieci z tym zrobią potem, nie wiem... Moje osobiste archiwum zawodowe oddałam do Działu Rękopisów Miejskiej Biblioteki Publicznej w Opolu. Z tą biblioteką jestem od lat związana. Często byłam zapraszana na spotkania autorskie moje własne lub jako osoba prowadząca spotkanie innych pisarzy. Całość jest w opracowaniu i chyba już dostępna w katalogu. Duże zespoły archiwaliów teatralnych, które były podstawą do napisania kilku książek oddałam do Archiwum Polskiej Akademii Nauk, w którym pracowałam ostatnie 12 lat i do Archiwum Emigracji w Toruniu.

Mam nadzieję, że zdążę jeszcze opracować bibliografię swoich artykułów. To duża praca. Ciągle to zadanie odkładam. Wiem, że Biblioteka Narodowa ma spis prawie wszystkich moich tekstów. Swojego czasu pisałam bardzo dużo do pism naukowych i emigracyjnych. Dochodzą do tego jeszcze referaty z konferencji naukowych, w których brałam udział... Koniec świata! Ponieważ sama zajmowałam się w PAN opracowywaniem spuścizn uczonych, wiem jak ważne jest aby zostawić po sobie "porządek w papierach".

 

Jest pani autorką biografii o Irenie Sendlerowej. Poznała ją pani też osobiście. Czego historia jej życia, działalności może nauczyć dziś nas i dzisiejszą młodzież?

Miałam szczęście i zaszczyt poznać Irenę Sendlerową w roku 2003. Rok później wyszła nasza wspólna książka Matka dzieci Holocaustu. Historia Ireny Sendlerowej. W sumie ukazały się cztery moje książki o tej niezwykłej kobiecie, która nie pozwalała nazywać siebie bohaterką. Mówiła zawsze, że bohaterami drugiej wojny światowej były dzieci żydowskie i ich matki. Pani Irena miała kilka bardzo celnych powiedzeń, które przeszły do legendy. Pierwsze, że „Każdemu kto tonie należy podać rękę”. Drugie: „Rasa, narodowość i religia nie mają znaczenia. Tylko to, czy człowiek jest dobry czy zły”. I trzecie, na pytanie, co jej zdaniem w życiu każdego człowieka powinno być najważniejsze, odpowiadała: „Miłość, tolerancja i pokora”.

 

Jest pani też autorką biografii o Hance Ordonównej, Marianie Hemarze, Fryderyku Jarosym, Eugeniuszu Bodo, Bronisławie Przyłuskim… wszystkie te osoby – oprócz działalności artystycznej – łączy najokropniejszy czas: II wojna światowa. Czy to przypadek?

Nie, to nie jest przypadek. Za moich czasów licealnych i studenckich okres dwudziestolecia międzywojennego nie cieszył się zainteresowaniem badaczy. Była to celowa polityka kulturalno-naukowa czasów PRL-u. Wszystko, co działo się w kulturze i nauce polskiej w latach 1918 -1939 osądzano negatywnie. Wręcz zalecano pomijanie tego okresu w dyskusji publicznej. Nie było łatwo Stanisławowi Janickiemu prowadzić przez wiele lat program telewizyjny Stare kino, w którym z ogromnym zaangażowaniem i miłością opowiadał o aktorach tamtego okresu. Od mojej byłej wychowawczyni ze szkoły podstawowej dostałam w prezencie książkę Ludwika Sempolińskiego Wielcy artyści małych scen - to była moja pierwsza lektura na temat kabaretów przedwojennych i artystów w nich występujących. Potem przyszły inne inspiracje. Największy wpływ miało na mnie poznanie Stefanii Grodzieńskiej, z którą się zaprzyjaźniłam.

 

Co panią fascynuje najbardziej w międzywojniu?

Legenda! Jak to z legendami bywa jest w niej trochę prawdy i trochę zmyślenia. Stefania Grodzieńska w książce Urodził go Niebieski Ptak napisała zdanie, które stało się mottem dla moich poszukiwań i badań: „Żałujcie dziewczyny, że was wtedy nie było na świecie”! Ja pożałowałam i weszłam w ten świat kabaretu, najlepszej muzyki rozrywkowej, znakomitych tekstów piosenek i barwnych biografii artystów. Największą moją satysfakcją zawodową było odnalezienie w Wiedniu córki Fryderyka Jarosyego i doprowadzenie do poznania się jej ze Stefanią Grodzieńską. Tego wzruszenia obu pań (były rówieśniczkami) nigdy nie zapomnę.

 

Czy pracuje pani obecnie nad książką, kolejną biografią?

Pracuję równolegle nad dwoma tematami, ale ponieważ jestem przesądna nie mogę ujawnić czego dotyczą.   

Kilka lat temu „zdradziłam” Żoliborz dla Białołęki. Chociaż przeprowadzka nastąpiła z powodów rodzinnych, to uważam, że kierowało moją decyzją przeznaczenie. Mieszkam dwa przystanki autobusowe od ulicy Hanki Ordonówny. W pobliżu mojego nowego miejsca zamieszkania znajduje się słynna, magiczna „ruina”, legendarne miejsce na mapie Warszawy okresu okupacji niemieckiej. Wspólnie z Bartkiem Włodkowskim napisaliśmy o tym miejscu książkę Modlińska 257. Gdy zaniedbana, ponad stuletnia kamienica zostanie wreszcie zrewitalizowana, stanie się Centrum Aktywności Społecznej i do tej atrakcji historyczno-kulturalnej dzielnicy będą pielgrzymować uczniowie szkół z całej stolicy! Może nawet zorganizowane zostanie spotkanie z uczniami Liceum Ogólnokształcącego im. José Martí… Byłaby to dla mnie wielka satysfakcja!      

 

Rozmawiała: Karolina Rudzik

 

Anna Mieszkowska – absolwentka XXII LO z 1977 r., absolwentka wydziału Wiedzy o Teatrze w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza (obecnie Akademia Teatralna). Autorka jedynej biografii Ireny Sendlerowej, na kanwie której oparto głośny film Dzieci Ireny Sendlerowej (The Courageous Heart of Irena Sendler).

Opu­bli­ko­wa­ła między innymi.: „Za dawno, za do­brze się znamy. Pio­sen­ki Ma­ria­na He­ma­ra” (wspól­nie z Władą Ma­jew­ską, Pol­ska Fun­da­cja Kul­tu­ral­na, Lon­dyn 1997), „Ar­ty­ści emi­gra­cyj­nej Mel­po­me­ny” – album do­ku­men­ta­cyj­ny bo­ga­to ilu­stro­wa­ny fo­to­gra­fia­mi i pro­gra­ma­mi te­atral­ny­mi (PFK, Lon­dyn 1998), „Matka dzie­ci Ho­lo­cau­stu. Hi­sto­ria Ireny Sen­dle­ro­wej” (MUZA 2004), drugie wydanie „Dzieci Ireny Sendlerowej” (MUZA 2009), „Ja, ka­ba­re­ciarz. Ma­rian Hemar od Lwowa do Lon­dy­nu” (MUZA 2005), „Była sobie pio­sen­ka. Gwiaz­dy ka­ba­re­tu i emi­gra­cyj­nej Mel­po­me­ny” (MUZA 2006), „Jestem Járosy! Zawsze ten sam…” (MUZA 2008).

Zdjęcie: http://www.annamieszkowska.pl/

 

                               

Artykuły z tej kategorii

25 lipca 2024
„Byłem
19 czerwca 2024
Urzekła
29 kwietnia 2024
"Jak
05 kwietnia 2024
Pojednanie