Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i Anna Maria Adamiak
25 listopada 2020

Antoni Libera

Nauczyciele i losy

 

Za 25 lat XXII LO, które pan ukończył w 1967 roku, będzie obchodziło swoją setną rocznicę istnienia. Być może z tej okazji będziemy szukać absolwentów, którzy właśnie teraz chodzą do liceum. Jestem przekonana, że gdy poprosimy ich o spisanie wspomnień, to nie ominą tematu pandemii koronawirusa. Już teraz wiem, że bardzo przeżywają ten czas. Dużo rozmawiamy o ich uczuciach i obawach. Ta izolacja i strach przed zachorowaniem nie wpływa pozytywnie na ich codzienność. Ta sytuacja pozbawia ich rozwijania pasji, a nawet marzeń. Czy czas, gdy chodził pan do liceum, był też trudnym okresem dla młodzieży, która poszukuje, dojrzewa, usamodzielnia się? Jakie rozterki miał pan w ich wieku?

Lata, w których ja chodziłem do szkoły, czyli lata 1964–1967, można by nazwać metaforycznie „latami spokojnego słońca”: schyłek „małej stabilizacji”, a zarazem okres przed burzami lat 1968–1970, które mocno i na długo wstrząsnęły społeczeństwem. Co nie znaczy, że był to czas jakoś szczególnie beztroski i radosny. Powiedziałbym, że przede wszystkim był nudny i beznadziejny. A ta nuda i beznadzieja brały się w dużej mierze ze świadomości, jak straszliwa przepaść dzieli nas od Zachodu. W owym czasie dzięki pewnemu otwarciu na tak zwany „wolny świat” – głównie przez filmy, muzykę rozrywkową i książki – wiedziało się już o nim całkiem sporo. A działo się tam to, czego symbolem stał się m.in. film Felliniego La dolce vita oraz Beatelsi i Rolling Stonsi. Czyli dobrobyt w skali masowej i mit zabawy i swobody obyczajowej. Lata 60. na Zachodzie to był okres – pierwszy raz po wojnie! – ogromnej prosperity ekonomicznej i skoku cywilizacyjnego. Przeciętni obywatele mogli sobie pozwolić na samochód, skuter i wakacje za granicą, a z kolei młodzi ludzie mogli bezpiecznie i swobodnie bawić się w bunt. Make love, not war – to było hasło tamtych lat. W siermiężnej, socjalistycznej Polsce niczego takiego nie było. I wyjątkowo dotkliwie odczuwało się tutejsze zapóźnienie i ubóstwo. Żyło się tęsknotą za lepszym, „wyższym” światem – głównie w sensie materialnym, ale i duchowym, to znaczy, żeby mieć więcej wolności. Z dzisiejszej perspektywy patrzę na tamten czas z goryczą i smutkiem. Co z tego, że niby nic groźnego się nie działo, skoro wszystko było tak szare i „zapyziałe”, skoro otaczały nas niesłychane absurdy i żyło się permanentnie z kompleksem niższości, nawet jeśli miało się jakiś talent? W dodatku nie miało się choćby szczypty nadziei, że ten stan kiedykolwiek się zmieni. Wydawało się, że komuna będzie trwała wiecznie. Wiara w to, że ten reżim kiedyś się skończy – że Rosja sowiecka rozpadnie się i przestanie nas ciemiężyć – przyszła wiele, wiele lat później, na przełomie lat 70. i 80.

 

Czy też bawił się pan w bunt?

Trudno to nazwać zabawą. W reżimie totalitarnym „pajacowanie” z władzą nie było beztroskie ani bezkarne jak na Zachodzie. Można było poważnie oberwać. W każdym razie za sprzeciw płaciło się słoną cenę. Mnie zresztą – w porównaniu z innymi – nie spotkały większe represje. Kilka rewizji w mieszkaniu, kilka zatrzymań na tak zwane „cztery osiem”, zakaz druku, no i najdotkliwsza: „szlaban” na wyjazdy za granicę przez blisko 13 lat. Opisuję to skrótowo w mojej książce Godot i jego cień. Ważne jest, że te wszystkie działania, które niegdyś wydawały się beznadziejne, przyniosły jednak pewien skutek.

 

 Antoni Libera jako licealista

 

Czy te beznadziejne działania „popełniał” pan właśnie w liceum? Zatrzymajmy się przez chwilę na tym etapie pana życia. Dlaczego wybrał pan XXII LO?

Właściwie los wybrał za mnie. Moja matka uczyła w żoliborskiej „Jedynce” przy ul. Felińskiego i nie chciała, abym chodził do tej samej szkoły, w której ona uczy. Do Lelewela, czyli do 41-ej ja z kolei nie chciałem, bo swego czasu należałem do drużyny harcerskiej, która przy niej działała i niezbyt odpowiadało mi tamtejsze towarzystwo. Tymczasem do XXII wybierało się kilkoro kolegów i koleżanek z mojej klasy z podstawowej Szkoły Muzycznej, więc poniekąd zadecydowały względy towarzyskie. Do klasy B (z językiem francuskim) trafiły oprócz mnie jeszcze trzy koleżanki z podstawówki. Zwłaszcza na początku było raźniej.

A co się tyczy działań „opozycyjnych”, to miały one miejsce znacznie później, w latach 70. W latach 60. tzw. opozycji demokratycznej jeszcze nie było. Były sporadyczne i jednostkowe „akty protestu” – dosyć głośne i surowo karane. Prawie cały okres mojej nauki w szkole średniej przesiedział w więzieniu Jacek Kuroń – znacznie starszy ode mnie absolwent naszego liceum. Z Kuroniem zetknąłem się właśnie w latach 70., po kolejnej jego odsiadce (po Marcu ’68), a zacząłem z nim współpracować po wypadkach czerwcowych 1976.

 

W klasie B wychowawczynią była pani Krystyna Jurgielewicz- Bielczykowa. Niezwykła i urokliwa kobieta o nienagannych manierach. Ciepła i otwarta. Zawsze elegancko ubrana, trochę „z francuska” – w sukienki, garsonki, apaszki. Dama. Lata młodości spędziła w Paryżu, gdzie zdała maturę. Po powrocie do Polski skończyła studia i uczyła języka francuskiego w naszym liceum, a później na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Prywatnie córka Kazimierza Jurgielewicza – oficera marszałka Józefa Piłsudskiego i Heleny Jurgielewicz – pierwszej kobiety z dyplomem weterynaryjnym w Polsce. Córka chrzestna Józefa Piłsudskiego i Heleny Mościckiej. Żona Zygmunta Bielczyka – żołnierza września 1939, późniejszego prorektora i wykładowcy Akademii Wychowania Fizycznego. Matka Piotra Bielczyka – lekkoatlety, olimpijczyka z 1976, również absolwenta naszego liceum. Wydała też kilka książek ze wspomnieniami. Jak pan ją wspomina jako jej wychowanek? Czytał pan może jej publikacje?

Wspominam ją bardzo dobrze. Była niewątpliwie najsympatyczniejszą profesorką spośród tych, co nas uczyli. Miałem szczęście, że była moją wychowawczynią. Dzięki niej miałem lepsze życie. Ja od razu zorientowałem się, że ona jest z „dobrego domu”. A potwierdziła to wkrótce jej ciotka, Irena Jurgielewiczowa, znana pisarka dla młodzieży, która przyjaźniła się z moim rodzicami.

Ale najciekawsze nastąpiło wiele lat po ukończeniu szkoły i po tym, gdy opublikowałem powieść Madame. Otóż ja pisząc tę rzecz i kreując postać tytułowej postaci, nie miałem na myśli pani Bielczykowej. Nie wiedziałem zresztą o jej peregrynacjach wojennych. Ale wiele osób ze szkoły uznało, że to jest jej portret. I ktoś z dawnych uczniów zaniósł jej tę książkę i powiedział: „Pani profesor, Antek opisał panią w powieści. Najwyraźniej podkochiwał się w pani”. Warto dodać, że fikcyjna Madame w trakcie akcji ma 32 lata, a pani Bielczykowa, gdy nas uczyła, była od niej znacznie starsza, chyba piętnaście.

Pani Krystyna chwyciła książkę, przeczytała ją jednym tchem i napisała do mnie entuzjastyczny list, że jest szczęśliwa, iż ją uwieczniłem i wcale nie ma mi za złe „tamtych amorów”. No i że wybacza mi wszystko –niby ten stalking bohatera, który chodzi za swoją profesorką krok w krok i śledzi wszystkie jej ruchy. Oczywiście to wszystko była całkowita fikcja! A na koniec listu zapytała: „A skąd ty to wszystko o mnie wiedziałeś?”. Odpisałem jej równie entuzjastycznie, pytając z kolei: „Niby co? Ja nic nie wiedziałem”. Wtedy ona do mnie: „Nie udawaj, teraz po latach nie musisz”. I przysłała mi te publikacje, o których pani wspomniała. Wtedy ja z kolei kompletnie zgłupiałem, bo rzeczywiście jej losy wojenne i późniejsze, choć nieco inne niż Madame, są jednak bardzo do nich podobne. To było niesamowite: 40 lat od chwili, kiedy ją spotkałem jako swoją wychowawczynię, poznałem wreszcie jej biografię i zrozumiałem, skąd brała się moja instynktowna sympatia do niej. Sympatia i zaufanie. To było w 2004 roku. Ponieważ zorientowałem się, że ta fikcja powieściowa w gruncie rzeczy bardzo jej odpowiada (prosiła mnie, abym przysłał jej francuski przekład tej książki, bo chciała wysłać ją komuś do Francji), nie próbowałem nawet tego dementować.

Wywiązała się wtedy między nami dłuższa korespondencja (ona od lat mieszkała już w Piwnicznej), która trwała do jej śmierci w 2014 r. Nie spotkaliśmy się jednak w tym czasie. Byłem dopiero na wtórnym pogrzebie na Powązkach.

 

Krystyna Bielczykowa siedzi czwarta od prawej. Antoni Libera stoi w ostatnim rzędzie trzeci od prawej.

 

Mówi pan, że kreując tytułową Madame, nie miał pan na myśli pani Bielczykowej. Ale przecież sama pani Bielczykowa czytając tę powieść odnalazła tam część siebie. Jej przyjaciółka, również nauczycielka w XXII LO – pani Alina Abramowicz, także rozpoznaje w bohaterce cechy Krystyny Bielczyk. Uczniowie, których uczyła pani Bielczyk, też widzą podobieństwo bohaterki do ich nauczycielki francuskiego. Mówił mi pan, że lata 60-te to szarość, „zapyziałość”, nuda i beznadzieja. A pani Bielczykowa zapewne robiła ogromne wrażenie swoją osobą – niebanalną, wyjątkową, z „dobrego domu”. I widziała Zachód. Paryż. Może faktycznie nie wszystkie fakty z życia pani Bielczykowej są takie same jak tytułowej Madame, ale czy można powiedzieć, że to właśnie ona zainspirowała pana to stworzenia tej postaci? Powiedział pan kiedyś, że liceum przedstawione w książce to synteza kilku szkół. Może postać Madame też jest połączeniem cech różnych kobiet, przy czym najwięcej jest w niej z pani Krystyny Bielczykowej? I co dokładnie ma pan na myśli mówiąc, że dzięki niej miał pan lepsze życie?

Po kolei. Mówiąc, że dzięki niej jako wychowawczyni w liceum miałem lepsze życie, mam na myśli jej osobowość, poglądy (z którymi się wprawdzie nie afiszowała, ale które dla mnie były czytelne: chodzi o głęboką niechęć do komuny, co w tamtych czasach nie było oczywiste ani tym bardziej częste) i wreszcie ewidentną, jakby odruchową sympatię do młodego człowieka z inteligenckiego domu. Tacy ludzie jak ja nie byli wtedy zbytnio lubiani. Traktowano ich szorstko lub drwiąco, a nawet dokuczano im na różne sposoby. Wprawdzie nie były to już czasy ideologicznej ofensywy jak w latach 1945–55, ale jeśli „młody inteligent” nie kwapił się, aby należeć do ZMS-u i w ogóle stronił od tzw. słusznej strony (czyli od tego, co proponowała szeroko pojmowana władza), to nie był mile widziany – jego biełyje ruczki i outsiderstwo wywoływało rozdrażnienie, gniew i szykany. Pani Bielczykowa ewidentnie widziała to moje nieprzystosowanie, wewnętrzną emigrację i niepewność siebie, i chroniła mnie przed rozmaitymi nieprzyjemnościami. Wiedziała np., że fatalnie znoszę WF, PW i roboty ręczne i wielokrotnie wybawiała mnie z tego piekła, twierdząc, że jestem jej niezbędnie potrzebny do pomocy przy jakiś szkolnych pracach. Była łagodna, życzliwa, a także dowcipna i na francuską modłę ironiczna, co było mi bliskie. Gdy bodaj w 1966 roku wyjechała na krótką delegację do Paryża, wyróżniła mnie tak, że tylko do mnie z całej klasy napisała pocztówkę z Wieżą Eiffla. Niby miałem te pozdrowienia odczytać wszystkim, ale kartka skierowana była do mnie.

Niemniej wszystko, o czym tu mówię, choć naturalnie ma prawo kojarzyć się z postacią Madame, nie jest jednak źródłem inspiracji. Powtarzam jeszcze raz: pani Bielczykowa nie była prototypem mojej bohaterki. Zbieżność podobieństw jest tu przypadkowa. Natomiast że ona się w tym obrazie odnalazła, ba, że snuła wokół tego rozmaite przypuszczenia i rozwinięcia, to mnie – jako autora – może tylko cieszyć. Bo do pewnego stopnia na tym polega literatura: żeby tworzyć takie wzory, w których czytelnicy się odnajdują. Traktuję to też jako swoisty (bo jednak nieumyślny) rewanż z mojej strony za te wszystkie jej dobrodziejstwa z tamtych lat: a mianowicie że sprawiłem jej, będącej już w podeszłym wieku, niewątpliwą radość i urozmaicenie w tym raczej smętnym okresie życia. Owa wiara czy wręcz niezachwiane przekonanie, że to ona jest „modelem” Madame, były tak silne i dawały jej taką satysfakcję, że – jak już powiedziałem – ani przez chwilę nie myślałem, aby to dementować.

Ta sytuacja jest uderzająco podobna do finalnego epizodu mojej powieści, czyli do rozmowy narratora jako studenta odbywającego praktyki nauczycielskie z wyróżnionym przezeń uczniem, zwanym Smutnym Chłopcem. Ten Smutny Chłopiec tak bardzo chce wierzyć w świetlaną i wspaniałą przeszłość narratora w czasach jego nauki, że ten nie tylko nie ma serca rozpraszać mu owych iluzji, lecz wręcz je podsyca, opowiadając mu własne marzenia jako fakty: że był z Madame w Alpach, że się wspinali razem na Mont Blanc i że kiedy zasłabła z powodu rozrzedzonego powietrza, to on ją cucił metodą usta-usta.

 

Pani Bielczykowa była oddaną wychowawczynią. Potwierdziła to, decydując się na długo oczekiwaną przez was wycieczkę w Pieniny i Beskid Sądecki. Pojechała, mimo że zaniemogła i miała problemy z poruszaniem się. To było na przełomie maja i czerwca w 1966 roku. Jak wspomina pan ten wyjazd?

Mówiąc szczerze, ledwo go pamiętam. W każdym razie nie przypominam sobie, aby pani Bielczykowa miała wtedy jakiś problem z chodzeniem. Odwiedziliśmy chyba Szczawnicę i Krościenko (gdzie bywałem we wczesnym dzieciństwie), no i naturalnie był też spływ przełomem Dunajca. W tym okresie – podczas wakacji – ja chodziłem już regularnie w Wysokie Tatry w towarzystwie starszych ode mnie wygów górskich, więc tego rodzaju szkolna wycieczka w Pieniny nie była dla mnie zbyt atrakcyjna. Nie przepadałem też specjalnie za tymi typowymi wycieczkowymi klimatami, że na wieczór trzeba było „zmontować alpagę” i pić ją niby po kryjomu po pokojach domu noclegowego. Tak więc nie dowie się pani ode mnie wiele na ten temat.

 

A czy przypomina pan sobie pewne wydarzenie na lekcji języka polskiego? Został pan poproszony o przeczytanie wypracowania. Przeczytał je pan z… czystej kartki! Wymyślał pan na bieżąco cały tekst. Zrobił pan wtedy ogromne wrażenie na rówieśnikach i został klasowym geniuszem. Na jaki temat była ta praca domowa? Jakie utwory najchętniej pan czytał w szkole średniej? Miał pan ulubioną lekturę?

Pani opowieść i pytanie do złudzenia przypominają mi opowieści i pytania Smutnego Chłopca z Madame. Inaczej mówiąc, jest to ogromne przetworzenie – klasyczna mitologizacja. Przypuszczam, że chodzi o mój przedmaturalny referat zbiorczy na temat literatury współczesnej ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć najnowszej literatury rodzimej. Wygłaszałem go nie w klasie, tylko w holu, bo adresowane to było do wszystkich klas maturalnych i potrzeba było więcej miejsca. Otóż zrobiłem tam wtedy klasyczny żart szkolny, rozpropagowany jeszcze przed wojną przez Tuwima, polegający na mistyfikacji: w przegląd sylwetek współczesnych pisarzy polskich wplotłem biografię i opis dorobku poety fikcyjnego, którego krytyka literacka porównuje rzekomo z Mickiewiczem. Co więcej zacytowałem kilka fragmentów z jego wierszy, które naturalnie sam napisałem. Mnie się wydawało, że ten numer jest całkowicie czytelny, przynajmniej dla kolegów z mojej klasy, bo cytaty z wierszy były wyjątkowo komiczne. Okazało się jednak, że nie. Słuchano tego w skupieniu i z powagą. Nawet nauczycielka polskiego nie zorientowała się, że robię sobie kpiny. Tak więc po wygłoszeniu referatu byłem nieco zawiedziony, że cały wysiłek poszedł na marne. Ale to wciąż mało. Mój kolega z ławki, który był w to wszystko wtajemniczony, zaczął ujawniać złośliwą prawdę. Ale… nikt mu nie wierzył. Uważano, że usiłujemy wmówić mistyfikację, której faktycznie nie było. Bo bym się na coś podobnego nie poważył. Ja tę historię już raz opisałem, w 1975 roku, gdy zbliżała się 30. rocznica szkoły i poproszono mnie o napisanie jakiegoś wspomnienia. Ale nie opublikowano go wtedy, uznawszy za niesympatyczne czy wręcz złośliwe. Mam nadzieję, że tym razem – przynajmniej wzmianka o tym – już pójdzie.

 

Ten żart jest naprawdę genialny! Dzięki pana talentowi i kreatywności udało się panu nabrać i rówieśników, i nauczycieli. Zapewne język polski był pana ulubionym przedmiotem. Wrócę więc jeszcze do pytania o ulubione książki, jakie czytał pan, będąc licealistą.

Czytałem wtedy nałogowo Tomasza Manna: Nowele i Czarodziejską górę. Tonia Krögera i Śmierć w Wenecji znałem na wyrywki. To upodobanie zostało mi do dzisiaj. Dlatego też wiele lat później wplotłem pewien cytat z Tonia Krögera w narrację Madame, a w latach 80. przetłumaczyłem libretto opery Brittena stworzonej na osnowie Śmierci w Wenecji.

Lubiłem też Conrada, głównie Lorda Jima i Zwycięstwo. Czytałem też sporo dramatów, głównie Szekspira i Moliera. A z polskiej literatury współczesnej, z jednej strony, Ferdydurke Gombrowicza i kpiarskiego Mrożka (prapremierę jego Tanga w Teatrze Współczesnym widziałem na własne oczy), a z drugiej, opowiadania Iwaszkiewicza i „obrazoburczą”, jak na owe czasy, prozę Andrzejewskiego, głównie Bramy raju i Idzie skacząc po górach, które zresztą podsuwałem pani Bielczykowej, jako że akcja tej brawurowej powieści dzieje się w Paryżu, a jej centralną postacią jest lekko sparodiowany Picasso. Muszę przyznać, że ogromne wrażenie zrobił też na mnie Zamek Kafki, choć nie sądzę, żebym rozumiał głębiej tę parabolę. Ale, powiadam, wrażenie było niesamowite. Do dziś pamiętam też teatralną adaptację tej powieści w Teatrze Ateneum ze świetną rolą Ludwika Paka w roli K.

W tamtych latach zaczytywano się też masowo tzw. literaturą brutalistyczną, w której widziano kontynuację prozy Marka Hłaski. Chodzi o książki Andrzeja Brychta, głównie Dancing w kwaterze Hitlera, „złodziejskie” opowiadania Marka Nowakowskiego i nieco kabotyńskie, ale bardzo inteligentne i z nerwem pisane powiastki Iredyńskiego. Więc i ja sięgałem po te książki, żeby „być na fali”, a jednocześnie… by uczyć się z nich „prawdziwego życia”. Fajne, mocne książki były wtedy główną odskocznią od szarzyzny monotonnego życia w peerelu. Jak mi się coś szczególnie spodobało, to uczyłem się tego na pamięć, żeby później brylować w towarzystwie. Znałem na pamięć spore fragmenty Idzie skacząc po górach, np. rozdzialik, w którym Pierre Laurent, nobliwy podstarzały krytyk literacki wyciska sobie w łazience pryszcza na nosie, bo wstydzi się pójść z nim na wernisaż genialnego Ortiza (Picassa). Bardzo zabawna scenka, świetnie napisana. Nikt nie podejrzewał Andrzejewskiego – autora bądź co bądź wzniosło-heroicznego Popiołu i diamentu – o takie bezeceństwa, więc można było udawać, że samemu się to wymyśliło. Zyskiwało się wtedy bardzo u słuchaczy, zwłaszcza płci pięknej. To był, można powiedzieć, taki życiowy profit wynikający z oczytania i bliskiego obcowania z literaturą.

 

Był pan bardzo aktywnym młodym czytelnikiem, z bogatymi literackimi zainteresowaniami! Z jednej strony klasyki i arcydzieła, z drugiej strony utwory pokoleniowe, typowe dla tamtego okresu. Czy pana rodzice mieli wpływ na wybór tych lektur? W waszym domu były organizowane spotkania z różnymi osobowościami, na których poruszano wiele tematów. Czy w tym towarzystwie też pan brylował?

Skąd, co za pomysł! Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Ci ludzie, którzy odwiedzali moich rodziców, byli niesamowicie wykształceni i wymagający. Owszem, byli wobec mnie mili czy nawet przyjaźnie nastawieni, ale wyczuwało się, że gdybyśmy przeszli na płaszczyznę oficjalną, czyli naukową, to nie byłoby żadnej taryfy ulgowej ze względu na to, że byłem synem swoich rodziców. Na przykład profesor Kumaniecki, wybitny filolog klasyczny, zaczynał czasem mówić a vista po łacinie, i to o jakichś bieżących, pospolitych sprawach. Uczestnicy spotkania z podziwem zaśmiewali się, bo było to poza wszystkim dowcipne, a ja drżałem ze strachu, by w trakcie tego popisu nie zwrócił się do mnie z jakimś pytaniem, jak miał to w zwyczaju z kolei pewien matematyk, który ni stąd, ni zowąd zapytał mnie kiedyś, ile to jest: zero silnia (0!), podkreślając, że jest to pytanie „na inteligencję”, a nie ściśle matematyczne. Ponieważ dzięki profesorowi Łąckiemu, który uczył nas w liceum matematyki, a ściślej: dzięki jego słynnemu powiedzonku: „pamiętaj, cholero, nie mnożyć przez zero”, miałem wbitą do głowy tę fundamentalną zasadę, a jednocześnie wiedziałem, że silnię oblicza się przez mnożenie kolejnych liczb od 1 do tej, która „stoi pod silnią” – uznałem to pytanie za podchwytliwe i odpowiedziałem, że nie da się tego obliczyć, bo trzeba by mnożyć 0 przez 0, co jest niedozwolone. Machnął na mnie z politowaniem ręką, powtarzając, że było to pytanie „na inteligencję, a nie na liczenie” i że niestety… „nie zaliczyłem”. Bo wystarczy się zastanowić, ile permutacji można utworzyć z jednej liczby, jaką jest zero, i nawet największy tuman odpowie, że jedną. Pojąwszy w mgnieniu oka skalę swej wpadki, próbowałem nieco poprawić swój wizerunek, ripostując, że w takim razie – skoro 0!=1 – dochodzi do sprzeczności, bo i 1!=1, a zatem że 0!=1!, co wydaje się absurdem. Na co odrzekł z sardonicznym uśmiechem, że absurdem wydaje się tylko takim „hebesom” jak ja, natomiast dla „jasnych umysłów” zawiera się w tym głęboka mądrość i piękno.

No więc takie to były „nasiadówki” w domu moich rodziców. A co do lektur, były one też ciekawą lekcją hierarchii. Bo np. taki Andrzejewski – nie mówię już o Hłasce, Iredyńskim czy Brychcie – który był w owym czasie drugim lub trzecim nazwiskiem obok Iwaszkiewicza i Dąbrowskiej, i to bynajmniej nie w gronie młodzieży, lecz w optyce krytyki literackiej i wyrobionej publiczności, dla owych humanistycznych tuzów, którzy bywali u nas w domu, prawie nie istniał. Lubili ironizować: „a kto to jest?”. Bo uważali, że prawdziwa literatura – literatura „z prawdziwego zdarzenia” – to tylko klasyka, i to głównie starożytna, a z nowożytnej liczyły się jedynie takie nazwiska jak Dante, Szekspir, Racine, Cervantes i Goethe. Z moich lektur szanowali tylko Tomasza Manna, uważając go za ostatniego wielkiego pisarza. To właśnie od kogoś z nich dowiedziałem się, że drugi tom Czarodziejskiej góry przetłumaczył profesor Władysław Tatarkiewicz, autor słynnej, do dziś służącej studentom Historii filozofii. I że wykonał tę pracę pod pseudonimem – ze skromności, uznając samego siebie za nie dość godnego tego zadania.

 

W latach 70-tych uczestniczył pan też w domowych „nasiadówkach”, ale były to już raczej innego rodzaju spotkania, a mianowicie spotkania środowisk angażujących się w pomoc protestującym robotnikom. W 1976 roku właśnie w pana mieszkaniu założono KOR, Komitet Obrony Robotników, oraz Biuletyn Informacyjny. Jak do tego doszło? Jak się poznaliście z wcześniej wspomnianym absolwentem naszego liceum – Jackiem Kuroniem? Jak wyglądała wasza współpraca?

Jacka Kuronia poznałem bliżej w połowie lat 70., jeszcze przed wypadkami czerwcowymi w 1976. Byłem wtedy kimś w rodzaju sekretarza Andrzejewskiego i przez tę funkcję stałem się pośrednikiem między częścią środowiska literackiego a środowiskiem tworzącej się w owym czasie opozycji demokratycznej, która składała się w znacznej mierze z osób zaangażowanych w Marzec 1968. Ja na tamten ruch i jego konsekwencje – z powodu wieku – spóźniłem się; byłem za młody. I potem przez szereg lat żyłem w cieniu czy legendzie „Marca”. Jednocześnie nie zdawałem sobie w pełni sprawy, że środowisko to było podzielone – składało się z różnych ideowo frakcji. Ja z rozmaitych powodów – ideowych (PPS/AK), zawodowych (sztuka) i osobowościowych (nie miałem temperamentu działacza) – stałem gdzieś pośrodku. Byłem poniekąd neutralny. I z tego właśnie względu koledzy spod znaku „Czarnej Jedynki”, reprezentujący nurt „patriotyczno-niepodległościowy” zwrócili się do mnie, abym, po pierwsze, był pośrednikiem między nimi a grupą, nazwijmy to skrótowo i symbolicznie: „rewizjonistyczną”, czyli wywodzącą się z ruchu komunistycznego; a po drugie, żebym udostępnił swoje mieszkanie (które nie było „spalone”) na spotkanie, które miało doprowadzić do założenia KOR-u. No i tak to mniej więcej się stało. Rzecz odbyła się w domu zwanym „Zimowym Leżem” przy ulicy Słowackiego, stojącym mniej więcej naprzeciwko liceum im. Lelewela.

Tam też przez blisko rok był potem redagowany „Biuletyn Informacyjny”. Wreszcie bezpieka namierzyła ten lokal, doszło do rewizji (na której zresztą nic nie wpadło, poza moimi książkami paryskiej „Kultury” i maszyną do pisania) i ten „heroiczny okres” się skończył. Oczywiście współpraca z Kuroniem trwała dalej, redagowałem niektóre jego wystąpienia i odezwy. Ale – ciekawa rzecz – nigdy nie zgadaliśmy się, że kończyliśmy to samo liceum. Być może dlatego, że w latach 50. Jacek działał w różnych szkołach, a czerwone harcerstwo, czyli „walterowców” założył w Lelewelu i przede wszystkim z tą szkołą, już oczywiście jako dorosły instruktor, był związany. Raz doszło między nami do ciekawej i swoiście zabawnej rozmowy. Otóż w latach 70. on był już zdystansowany do ruchu walterowskiego, zdawał sobie sprawę, że była to idea całkowicie chybiona, a wręcz obłędna (by na fali odwilży popaździernikowej zakładać harcerstwo na wzór… sowieckiego rewolucyjnego pionierstwa), a jednocześnie – sentymentalnie – nie mógł się od tamtych przeżyć uwolnić. Bo dla niego był to jakiś nadzwyczajny czas. Nazywał go „gwiezdnym”. No i raz mi powiedział – nie zdając sobie sprawy, że ja o tym wiem – że on chciał zakładać walteryzm w „Jedynce” przy Felińskiego, ale, jak się wyraził, „przegoniła go stamtąd moja matka”, która była tam wówczas przez krótki czas wicedyrektorką. Moja matka nie cierpiała komuny w sowieckim stylu i postawiła sprawę na ostrzu noża: że jeśli dyrekcja „Jedynki” dopuści, aby Kuroń zakładał tam „czerwone harcerstwo”, to ona poda się do dymisji. No i dlatego Jacek musiał pójść gdzie indziej. Opowiadał mi to z tym swoim rozbrajającym uśmiechem i zakończył: „wyczuła, że mam diabła za skórą, o czym ja sam wtedy nie wiedziałem”.

 

A czy z innym absolwentem XXII LO, Grzegorzem Damięckim, poruszaliście tematy szkolne? Gdy pan był licealistą szkoła mieściła się na Żeromskiego 22/28, Grzegorz chodził do liceum przy dzisiejszej lokalizacji, przy Staffa 111. On skończył szkołę w 1987, dokładnie 20 lat później niż pan. A prawie 20 lat temu połączyła was Madame…

Ale inna Madame: mianowicie Bianka z Tragedii florenckiej Oscara Wilde’a, którą przełożyłem dla Teatru Ateneum, a w której Grzegorz zagrał księcia Guido uwodzącego właśnie ową Biankę. Była to bardzo udana inscenizacja śp. Krzysztofa Zaleskiego, w której poza Grzegorzem grała jeszcze Maria Pakulnis i Krzysztof Gosztyła.

Ale znaliśmy się już wcześniej – można powiedzieć z sąsiedztwa, bo Grześ z rodziną mieszkał dosłownie naprzeciwko mojego domu na Dygasińskiego. A poza tym spotykaliśmy się na obiadach w tak zwanej Radzie, czyli w stołówce Urzędu Dzielnicy-Żoliborz, gdzie w owym czasie toczyło się bardzo ożywione życie towarzyskie. Otóż właśnie w tejże „Radzie”, podczas obiadów, wtajemniczałem Grzesia w moje relacje z jego ojcem, znanym aktorem Damianem. A były to relacje niebywałe i długotrwałe. Chodzi o to, że zarówno Damian, jak i jego młodszy brat Maciej (czyli stryj Grzesia), mieszkali na tej samej kolonii WSM co ja w dzieciństwie, w związku z czym znałem ich w miarę blisko „z podwórka”. Mówię „w miarę”, bo obaj byli ode mnie starsi, Damian wręcz o siedem lat, co było bardzo dużo w tamtym okresie, więc ta znajomość była dość specyficzna. Ponieważ jednak obaj chodzili do „Jedynki” i znali dobrze moją mamę, więc traktowali mnie przyjaźnie i „robili mi przody” u rówieśników, bo witali się ze mną i sympatycznie ze mną gawędzili, a z innymi nie. Wołali na mnie „Ancio-kubełek” (miałem wtedy 6-7 lat). No ale to prehistoria.

Prawdziwa znajomość z ojcem Grzesia zaczęła się akurat w sezonie 1963-64, czyli kiedy ja zaczynałem naukę w XXII LO, a Damian kończył Szkołę Teatralną. Otóż moi rodzice dostawali zaproszenia na tak zwane dyplomy do PWST, jak zwała się wówczas Akademia Teatralna. Te dyplomy z reguły były zjawiskowe – utalentowali młodzi ludzie, piękne dziewczyny, atrakcyjni chłopcy, dowcip, swada, zabawa w teatr, co może być bardziej uwodzącego? Ale rocznik Damiana był szczególnie udany, po prostu wyjątkowy. Same asy: Jan Englert, Andrzej Zaorski, Marian Opania, Jolanta Wołłejko, Barbara Sołtysik, Irena Karel… wymieniać dalej? Jak oni grali! Jak błaznowali, jak cudownie się bawili! Chodziłem na te pokazy po kilka razy i dzięki temu zapamiętałem je w najdrobniejszych szczegółach, można powiedzieć, na całe życie. Damian na dyplomie estradowym śpiewał jakąś przedwojenną piosenkę o wyjazdach za miasto „na Bielany” – i wtrącał w tekst, niby od siebie: „tak, tak, piętnastką”, odnosząc to do aktualnej linii tramwajowej, która przed wojną nawet nie istniała. Ludzie szaleli z zachwytu. Więc powiadam: te bodaj cztery dyplomy – poza dyplomem estradowym Od kankana do twista, była jeszcze Intryga i miłość Schillera, Pastorałka Schillera i Pierwszy dzień wolności – niewątpliwie zaważyły na moich losach, bo przez nie połknąłem bakcyla teatru i sam zacząłem coś w tym kierunku robić, również u nas w szkole. A potem – już po maturze – był bardzo długi okres, kiedy to przy różnych okazjach poznawałem większość „swoich idoli” z tamtego rocznika, a z niektórymi nawet współpracowałem. Byli zdumieni, że po tylu latach pamiętam tak szczegółowo ich role i rozmaite sytuacje z przedstawień.

No więc mówię kiedyś Grzesiowi: kiedy tobie nawet nie śniło się przychodzić na świat, to ja już oglądałem na scenie twojego ojca. Na co wtedy on: no a tobie, choć byłeś już na świecie, śniło się wtedy, że jego syn będzie grał w sztuce, którą ty przetłumaczysz dla Ateneum? – Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.

Jest to porażająca natura czasu i życia, jak splatają się dziwnie losy niektórych osób. Jest jeden moment, kiedy ja w 1964 r. oglądam jego ojca na scenie przy Miodowej. Potem jest inny moment, długo, długo później, kiedy jako dorośli już ludzie rozmawiamy, spotkawszy się przypadkiem na ulicy, ale nie mówimy o naszych rodzinach i planach naszych dzieci. A potem jest jeszcze inny moment, powiedzmy w 1987, kiedy ja tłumaczę libretto Śmierci w Wenecji, i w ogóle nie myślę ani o Damianie, ani o jego synu Grzesiu, który w tym czasie robi maturę i zdaje do Szkoły Aktorskiej, a Damian, a tym bardziej jego syn Grześ, nie myśli o mnie jako o swym starszym koledze ze szkoły, nawet jeśli coś o mnie słyszał. Aż wreszcie jest taki moment, że znów siedzę na widowni i oglądam tegoż Grzesia na scenie, grającego w przełożonej przeze mnie sztuce Wilde’a.

Czy można o tej spirali czasu powiedzieć coś więcej? Hölderlin – w znacznie szerszej skali – nazywał takie momenty „szczytami czasu”, porównując je do iglic alpejskich, które z pewnej perspektywy są blisko, niejako obok siebie, ale zarazem bardzo daleko, bo żeby przenieść się z jednej na drugą, trzeba zejść na dół i znów się wspiąć, a to wymaga już wiele czasu.

 

Takie spirale czasu odnajduję niekiedy w rozmowach z absolwentami XXII LO. Jest to fascynujące, aż niemożliwe. Ale wróćmy jeszcze do Grzegorza Damięckiego. W Teatrze Polskiego Radia grał Młodego w przedstawieniu na podstawie powieści Madame, powieści, o której mimo wszystko mówi się, że nawiązuje w pewnym stopniu do pana biografii. A w pana biografii znajdujemy XXII LO, które też ukończył Grzegorz, czy Żoliborz, gdzie też mieszka Grzegorz. Muzyka was także łączy, pana, Grzegorza i narratora. Grzegorz będąc w liceum miał swój zespół „Lawa”, wprawdzie nie jazzowy, lecz punkrockowy. Był indywidualistą i artystą. Śmierć Przemyka, śmierć ks. Popiełuszki, wybuch w Czarnobylu i ta cała komuna. To wszystko się działo, gdy Grzegorz był w liceum. Z perspektywy młodych ludzi lata 80-te były beznadziejne i niepewne. Swój wzrok kierowali na Zachód. Podobnie wyrażał się pan o swoich czasach licealnych. Czy te fakty możemy też umieścić na tej iglicy alpejskiej? I czy widziałby pan Grzegorza w roli narratora w ewentualnej adaptacji filmowej powieści Madame?

Rzeczywiście, zupełnie zapomniałem, że Grzegorz grał młodego bohatera w radiowej adaptacji Madame. Ale to dlatego, że głosy gorzej się pamięta. Czy widziałbym go w tej roli w filmie? Z pewnością, ale kiedyś, gdy kończył Szkołę, a nie dziś, kiedy jest aktorem po pięćdziesiątce. Dzisiaj mógłby zagrać bohatera w wieku dojrzałym. Ale najlepiej, jakby zagrał jakąś wielką rolę klasyczną w mojej reżyserii, na przykład Antoniusza w Juliuszu Cezarze albo Tytusa w Berenice Racine’a. Proszę przekazać mu tą drogą moją propozycję.

Przyznaję również, że istnieje wiele podobieństw w naszych losach, które pani przypomniała. Ale z mego punktu widzenia najciekawsze i najsympatyczniejsze jest to, że po tych wszystkich peregrynacjach i zawirowaniach w czasie wylądowaliśmy na tej samej małej uliczce na Żoliborzu, a co więcej, że Grzegorz stał się niedawno bezpośrednim sąsiadem mojego syna, który jest od niego młodszy o dwadzieścia lat. W ten sposób zamknęło się kolejne koło w tej sztafecie pokoleń.

 

Czy ta porażająca natura czasu i życia splotła pana jeszcze z innymi absolwentami XXII LO?

Mogę wymienić tu jeszcze Agnieszkę Brustman, choć w tym wypadku jest to relacja jednostronna, bo nie poznaliśmy się nigdy osobiście, i ta sprawa istnieje jedynie w mojej głowie. Chodzi o to, że i ja we wczesnej młodości namiętnie grywałem w szachy i należałem do Klubu Marymont, który swoją siedzibę miał w Domu Kultury przylegającym do Teatru Komedia na Żoliborzu. Oczywiście mój poziom gry nie umywa się do poziomu Agnieszki – bądź co bądź, ona ma tytuł mistrzowski i była pretendentką do mistrzyni świata! – niemniej był czas, gdy grywałem w turniejach i dzięki temu poznałem przynajmniej towarzyszące im klimaty i całą, by tak rzec, szachową subkulturę. To zamiłowanie do szachów (choć nieodwzajemnione z powodu niedostatecznych zdolności) pozostało mi na całe życie i przez wiele lat śledziłem kariery rozmaitych szachistów i ich uczestnictwo w turniejach. I gdy Agnieszka taką karierę zaczęła robić, a zaczęła ją robić bardzo wcześnie, chyba jeszcze przed maturą, zacząłem śledzić jej rozwój. Aż wreszcie któregoś dnia – nie pamiętam już z jakiej okazji – znów znalazłem się na terenie wspomnianego już Domu Kultury. A tam odbywał się akurat turniej szachowy, i to w tej samej „kwadratowej” salce, w której przed laty ja grywałem swoje „cienkie” partyjki. Zacząłem przechadzać się między stolikami, aż nagle przy jednym z nich widzę jej nazwisko. To było gdzieś na początku lat 80. Być może ona wtedy zdobywała swoje pierwsze złote medale? Zatrzymałem się przy tym stoliku i przyglądałem się, jak w brawurowy sposób roznosi przeciwnika, po czym jak znudzona tym łatwym zwycięstwem wychodzi do holu, aby chwilę odetchnąć. Przez chwilę miałem ochotę do niej podejść i powiedzieć, że jesteśmy absolwentami tego samego liceum i że „ja też, w tej sali, grałem kiedyś w turniejach”, oczywiście bez jej powodzenia. Uznałem jednak, że byłoby to natrętne i żałosne: oto mocno starszy „kolega” przymila się do młodszej „koleżanki”, próbując zwrócić na siebie uwagę, i zrezygnowałem.

Ta sytuacja na tyle jednak zapadła mi w pamięć, że gdy – bodaj w 1997 roku? – Agnieszka osiągnęła w światowym rankingu bardzo wysokie miejsce, o czym było głośno, pośrednio zainspirowała mnie ona, aby w Madame, którą wówczas pisałem, wykorzystać pewne własne doświadczenie szachowe, które miało miejsce w tejże salce Domu Kultury przy ulicy Próchnika. Jest ono opisane na s. 155-156 mojej powieści. Kto ciekaw, niech zajrzy.

 

Zarówno w Madame, jak i w nowelce Toccata C-dur bohaterami są też nauczyciele. Są przedstawieni jako wzory różnych pozytywnych wartości. Mistrzowie swojego fachu. Dlaczego bohaterami są akurat nauczyciele? Czy to ma związek z faktem, iż w pana rodzinie było dużo nauczycieli (prababka, babka, matka i ojciec – profesor, wykładowca na UW)? Pana ojciec, prof. Zdzisław Libera, swoją książkę pt. Uczeni i nauczyciele zaczyna słowami: „Chyba bezdyskusyjne jest przekonanie, że wyrazem dojrzałej kultury jest pielęgnowanie pamięci nauczycieli i mistrzów młodości, którym zawdzięczamy rozwój życia ducho­wego, umiejętności, wiedzę, wrażliwość na dobro, piękno i prawdę”. Czy podziela pan jego zdanie?

Skoro ojciec napisał, że przekonanie to jest „bezdyskusyjne”, to trudno, abym z nim polemizował. Nie mogę jednak potwierdzić, że wybrałem te wszystkie postaci na bohaterów moich książek właśnie dlatego, że są one nauczycielami. Choć formalnie rzeczywiście nimi są, nie ich funkcja decyduje o literackim istnieniu. O tym, że znalazły się one na kartach książek, decyduje ich wyjątkowość, charyzma i tajemnica. Tajemnica nigdy do końca nie wyjaśniona. Bo przecież zarówno tytułowa Madame, jak i profesor Plater, nauczyciel fortepianu z Toccaty, pozostają dla bohaterów, a w ślad za nimi dla czytelnika – zagadką.

Kim właściwie była Madame i dlaczego wykonała wobec bohatera tyle nieoczywistych gestów, jak choćby ta „ręka” w gabinecie, taniec na balu maturalnym i ryzykowna rozmowa w przeddzień opuszczenia kraju, a wreszcie wysyłka incognito pióra Mont Blanc z Paryża z wielopiętrową dedykacją? I dlaczego profesor Plater kazał swoim podopiecznym grać na dyplomie arcytrudną Toccatę Schumanna, w dodatku tak przez niego zinterpretowaną, co zaważyło na ich losach? Tego nigdy się nie dowiemy. A to są właśnie elementy kluczowe. Co więcej, wszystkie one daleko wykraczają poza rolę nauczyciela. To są posunięcia właściwe wysłannikom czy też prefiguracjom Losu. A Los to niekoniecznie nauczyciel. To fatum albo szansa. Jacek Kuroń był wybitnym działaczem społecznym. Agnieszka Brustman jest wybitną szachistką, mistrzynią. Grześ Damięcki jest wybitnym aktorem, gwiazdorem. Ja jestem tylko zwierciadłem. We mnie można się… przejrzeć.

 

Rozmawiała: Karolina Rudzik

 

Antoni Libera obecnie. Autor fotografii: Piotr Nykowski.

 

 

Antoni Libera – pisarz, tłumacz, reżyser, znawca twórczości Samuela Becketta. Absolwent XXII LO w Warszawie. Ukończył studia na Uniwersytecie Warszawskim, doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk.

W 1998 jego pierwsza powieść, Madame, wygrała konkurs ogłoszony przez Wydawnictwo Znak, po czym stała się jednym z większych bestsellerów ostatniej dekady. W ciągu 12 lat przekroczyła nakład 100 tysięcy egzemplarzy i przełożona została na 20 języków. W 1999 była nominowana do nagrody Nike i wyróżniona została Nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego, a w 2002 znalazła się w finale (6 książek spośród 123) irlandzkiej IMPAC Dublin Literary Award.

Źródłohttps://www.antoni-libera.pl/

 

Artykuły z tej kategorii

04 grudnia 2024
Najważniejsze
12 września 2024
Chodź,
21 sierpnia 2024
„To