Rudzik na Bielanach

Grzegorz Damięcki i Karolina Rudzik na Żoliborzu
13 stycznia 2021

Grzegorz Damięcki

„Bunt przeciwko wszelkiego rodzaju kagańcom wyniosłem właśnie z XXII LO”

 

Agustin Egurrola – pana kolega z klasy – powiedział mi, że w liceum był pan artystą, bratnią duszą i że miał pan takie same rozterki jak on. Jakie to były rozterki…?

Chodziłem do José Martí pięć lat zamiast czterech. Z Agustinem spotkałem się w swojej drugiej drugiej klasie, bo z pierwszej drugiej, niestety nie udało mi się zdać. Byłem zainteresowany wszystkim, tylko nieprzyswajaniem wiedzy. Miałem ogromne zaległości, które się nawarstwiały. Jeśli chodzi o moje rozterki, to przede wszystkim był to dylemat nastolatka – co ma większy sens – nauka? czy malowanie, rysowanie, muzykowanie, pisanie? Wydawało mi się (może to niepedagogicznie zabrzmi), że szkoła do niczego nie jest potrzebna. Miałem też ogromny głód wyściubienia nosa poza smutny, szary PRL. Marzyła mi się Ameryka i nowe lądy. Ale niesamowite rzeczy, różne alternatywne akcje odbywały się na szczęście również w XXII LO. W każdej klasie funkcjonował albo jakiś zespół muzyczny, albo inna forma artystycznego wyrażania się. Byłem nastolatkiem, chodziłem z głową w chmurach, miałem swoich idoli. Nie byłem mile widziany przez wychowawcę mojej drugiej drugiej klasy, pana Andrzeja Chruszczyńskiego Nie był zachwycony tym, że dostał „spadochroniarzy”. Z innym drugoroczniakiem Andrzejem Nagańskim założyłem szybko zespół muzyczny Lawa. Wychowawca (polonista) bał się, że my tę klasę od środka rozsadzimy. Przeczytał teksty kilku piosenek, ale nie pokochał … Niepokój, czy tę szkołę w ogóle dokończę, trwał do samej matury.

 

Zespół Fetysz. Stoją od lewej: KRUCZEK, Pan Pozytyw (Grzegorz Damięcki), Blus. Siedzi MANAM

Zespół Fetysz. Stoją od lewej: KRUCZEK, Pan Pozytyw (Grzegorz Damięcki), Blus. Siedzi MANAM.

 

A jakie niesamowite rzeczy i akcje odbywały się w XXII LO?

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że w XXII LO mieliśmy nauczycieli o bardzo szerokich horyzontach i otwartych głowach. Jako drugoroczny musiałem się rozstać z ukochanym profesorem – Andrzejem Waszakiem (wyglądem przypominał Jana Kochanowskiego). Rozbudził we mnie namiętność do pisania różnych form i hasłowych tekstów. Miałem zawsze ze sobą zeszyt, notowałem wiele rzeczy, że się tak wyrażę, „utworów poetyckich”. Wspaniała „mademoiselle Biziel”, czyli pani od francuskiego, wprowadzała nas w tajniki różnych sztuk, opowiadała o galeriach, muzeach, malarstwie. Na przełomie pierwszej i drugiej klasy odkryłem z moim przyjacielem Szymkiem Górą (z którym przyjaźniłem się jeszcze od podstawówki), Bieszczady, gdzie spędzaliśmy całe wakacje. Niepedagogicznie znowu muszę powiedzieć, że nie chodziliśmy po szlakach, tylko włóczyliśmy się po rojstach, po jakiejś dżungli. Odkrywaliśmy te Bieszczady alternatywnie. W tym samym czasie odkryłem muzykę punk i reggae. Kolega dostawał płyty winylowe z Jugosławii, gdzie była dostępna muzyka brytyjska, amerykańska i „jugolska” nowa fala. Słuchaliśmy Električni Orgazam, Sex Pistols, The Clash, Joy Division i zaczęliśmy się na tę muzykę stylizować. Oczywiście byli też tacy nauczyciele, którzy te wszelkie indywidualności tępili, wyśmiewali i tropili. Wcale nie było łatwo żyć z taką odmiennością. To była subkultura, niepodległościowa, ale tylko częściowo związana z ruchami studenckimi i buntem solidarnościowym (mimo że kościół jak wiadomo bardzo wtedy wspierał szeroko rozumiane podziemie). Byliśmy młodzieżą, która się buntowała przeciwko wszelkim formom uniformizacji. Bunt przeciwko władzy, ale też przeciwko tym wszystkim nauczycielom, którzy władzy próbowali służyć. To był bunt również przeciwko władzy kościelnej. Taka grupa w grupie. Robiliśmy sobie sami koszulki, happeningi, malowaliśmy, rysowaliśmy, pisaliśmy wiersze, muzykowaliśmy bardzo głośno... Eksperymentowaliśmy krótko mówiąc.

Wspomniał pan o wycieczkach w Bieszczady. Z klasą również wyjeżdżaliście, bo wasz wychowawca też kochał Bieszczady. Byliście m.in. w Rudawce Rymanowskiej, a pan był organizatorem tej wycieczki… Jakie ma pan wspomnienia z tych wyjazdów? Śpiewaliście piosenki? Urywaliście się z obozów...?

Pan Andrzej Chruszczyński, opiekun, wychowawca mojej drugiej drugiej klasy, miał dość hermetyczny jak dla mnie styl. Wiązał się z miłością do określonej literatury, pewnego sposobu łażenia po górach. Był bardzo w tym poukładany, miał legitymację turystyczną, wszystkie zakątki, zakamarki Bieszczad penetrował od lat, z głową jak omnibus pełną cytatów, wierszy dotyczących całego tego „etosu” chodzenia po górach. To było matematycznie zorganizowane. Po szlakach, schroniskach, w których dostaje się stemple do legitymacji, gdzie jest się od stóp do głów przystosowanym ubraniowo, gdzie wszyscy są karni i każdy zna wyznaczoną marszrutę na konkretny dzień. Taki rodzaj harcerstwa, skautingu i nie wiem czego jeszcze. Przeciwko temu strasznie się buntowałem. Byłem nastawiony na coś zupełnie innego. Pan Andrzej miał ze mną „krzyż pański”. Byłem trudnym uczestnikiem jego wypraw. Niech pani sobie wyobrazi grupę wyznawców „Chruszcza”, gdzie na czele idzie koleżanka z gitarą, wszyscy mają śpiewniki i śpiewają pieśni o Połoninach… Ja tego nie znosiłem. Jeśli miałem jakąś możliwość ucieczki, czy manifestowania odmienności, po prostu to robiłem. I na taką jedną wycieczkę ogoliłem łeb na zero, zostawiając irokeza na środku. Zrobiłem też koszulkę z prowokacyjnym hasłem. Jest nawet fotografia z tego wyjazdu. Z Małgosią Świątek (z którą żeśmy się bardzo przyjaźnili) stoimy na tle wojskowego namiotu średnio szczęśliwi. Natomiast trafiła się rzeczywiście jedna wycieczka, która zaczynała się w Beskidzie Niskim w okolicach Rudawki Rymanowskiej. A Rudawkę akurat znałem z wcześniejszych wyjazdów z Szymkiem Górą. To była absolutna dzicz. Tereny, na których jeszcze do 1946 czy 1947 roku pełno było łemkowskich wiosek. Zostały spacyfikowane podczas akcji Wisła. Pełno sadów z dzikimi wiśniami, jabłoniami, ale też krzyże przydrożne. Bardzo chętnie to rysowałem, dużo wiedziałem, więc mogłem opowiadać. Namówiłem też do odwiedzenia zielonoświątkowców. Mamy tam zrobione zdjęcie przed zborem czy domem modlitwy… bardzo ciekawy wyjazd.

 

Ja(ś) i Małgosia (Bieszczady)

Ja(ś) i Małgosia (Bieszczady)

 

Czy można powiedzieć, że młodzież z serialu „W głębi lasu” jest bardzo podobna do was, młodzieży z lat 80-tych? Oni też się buntowali i uciekali…

Na pewno tak. Przyjaźniliśmy się z młodzieżą z Sempołowskiej, Lelewela, „Jedynki”. Tworzyliśmy takie podgrupy. Zawsze staraliśmy się dowiedzieć wszystkiego o terenie, w który się wybieramy. To był czas, kiedy wyjeżdżali w Bieszczady różni ludzie, z różnych powodów. Bardzo często bardzo dziwni ludzie, ale też fascynujący, jak Stasiuk, którego miałem okazję poznać w tamtym okresie. Albo Paweł Dunin-Wąsowicz, twórca „Lampy”, czasopisma poświęconego młodej literaturze i poezji. „Lampa” w tamtych czasach wychodziła w formie zinu, bibuły wręcz, ale alternatywnej do literatury podziemnej, tej solidarnościowej. To był inny rodzaj buntu. Później „lampowcy” częściowo współtworzyli „Pomarańczową Alternatywę”. Na powielaczach robiliśmy ziny, wlepki, nalepki i rozdawaliśmy to na wyjazdach. Przed obozami mój Ojciec musiał mi kontrolować plecak. Nie miał zaufania, w plecaku próbowałem przemycić różne rzeczy. Nie chcę wymieniać jakie, bo jest to niecenzuralne – nie będziemy młodzieży dawać wskazówek. To, co było „W głębi lasu”, w jakimś stopniu przypomina te nasze wyjazdy. W mieście chodziliśmy grupowo na festiwale punk i reggae, do namiotu Cyrku Intersalto. To były festiwale „Róbreggae”. Dużo czasu spędzaliśmy spotykając się na „domówkach”. Słuchaliśmy muzyki z kaset. Ja i Darek Goździeleski słynęliśmy z robienia fajnych okładek do kaset. Koledzy i koleżanki zamawiali u nas okładki do różnych płyt. A my bardzo dużo czasu spędzaliśmy nagrywając, przegrywając z czarnych płyt różne zupełnie nowe rzeczy. Byłem mile widziany na prywatkach, bo zawsze miałem pełną walizkę kaset z nową falą i punkiem. Te kasety zabierałem również na wycieczki, za co byłem tępiony, bo tam raczej królowała (od razu mówię, że z tego nie kpię) kultura wokół „oazowa”. Turystyka spod znaku pielgrzymkowego nie takiego dzikiego wariackiego. Próbowaliśmy to przełamywać tak, jak chłopcy i dziewczyny z „W głębi lasu”. I też prokurowaliśmy sobie kłopoty. Pamiętam, jak z Szymkiem Górą urwaliśmy się na samotną wycieczkę i potwornie pobłądziliśmy. Nagle pod wieczór wyszliśmy na wysokie ogrodzenie. Okazało się, że dotarliśmy do więzienia o ścisłym nadzorze w Wisłoczku. Nie było to miłe przeżycie, bo więźniowie zaczęli pogwizdywać, jakby zobaczyli modelki [śmiech].

 

Pan Pozytyw (Grzegorz Damięcki) i MANAM - mistrzowie kasetowych okładek

Pan Pozytyw (Grzegorz Damięcki) i MANAM - mistrzowie kasetowych okładek

 

Wspomniał pan Małgosię Świątek. Na jednym klasowym zdjęciu pan ją obejmuje…a w tym czasie była dziewczyną Agustina Egurroli… Jak do tego doszło?

To była prawie żeńska klasa. Tylko kilku chłopców. Panowała przyjacielska atmosfera. Z Gośką mieliśmy kontakt oparty na kulturze, dowcipie, nie było tam nic „włochatego”, czysta przyjaźń. A moment, w którym fotograf zrobił zdjęcie, to moment, w którym postanowiłem sobie zrobić żart i nagle w ułamku sekundy Gośkę objąłem. I wyszło na to, że to taka wielka zakochana para, ale tak nie było. Wszyscy wiedzieli, że Agustin i Małgosia są parą i że to jest związek na milion lat. Nikt przy tym nie majstrował. Mamy z Małgosią do dziś bardzo dobre kontakty. Jej syn - Kuba Pruski - zdawał 2 lata temu do szkoły teatralnej. Dostał się do trzech uczelni. Wybrał Warszawę. Jest studentem Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Miałem w tym swój drobny udział. Powstała więc klamra dziejowa …

 

Agustin Egurrola, Grzegorz Damięcki, Mariusz Kowalski, Agnieszka Janiszewska, Renata Kurlanc, Andrzej Nagański w XXII LO w Warszawie

Grzegorz Damięcki stoi w ostatnim rzędzie czwarty od lewej i obejmuje Małgosię, obok której stoi Agustin Egurrola.

 

Czy ma pan kontakt z innymi koleżankami?

Niestety nie. Po latach zdecydowałem się przyjść na spotkanie klasowe do podstawówki i źle to zniosłem. Pomyślałem, że nie za bardzo chcę na takich zlotach szkolnych bywać. Odbierają mi pamięć, wspomnienia na temat miejsc i osób. Szkołę podstawową bardzo dobrze wspominam. Zapamiętałem ją jako cudowną gigantyczną budę, pełną super dzieciaków. Kiedy poszedłem na spotkanie klasowe, skrzydełka mi opadły. Zobaczyłem, że nie wszystkich jestem w stanie rozpoznać, że nie wszyscy zmieniliśmy się być może tak, jakbyśmy chcieli. A szkoła wcale nie jest wielka, jest malutka, wręcz klaustrofobiczna. Uroczystość była przygotowana przez młodzież bardzo mi się podobała, nawet się wzruszyłem, ale pomyślałem, że nie za bardzo się nadaję. Mam podobne obawy, jeśli chodzi o jubileusz XXII LO. A jak się okaże, że trochę inaczej coś zapamiętałem? Po maturze nasze losy dynamicznie się zmieniały. To był czas, w którym dużo ludzi decydowało się na emigrację. Ja zostałem w Warszawie, w szkole teatralnej. Mieliśmy około 65 godzin zajęć tygodniowo – przeróżnych przedmiotów, praktycznych i teoretycznych, do tego filozofię, historię teatru, historię filmu, elementy psychologii. Zostałem przez tę szkołę wchłonięty całkowicie. Z daleka z zaskoczeniem obserwowałem karierę Marka, czyli Agustina Egurroli. W czasach licealnych nie zapowiadało się, że poszybuje w takim kierunku i że to będzie spektakularny lot. Pamiętam go jako chłopca wiecznie uśmiechniętego, sympatycznego, ale nieśmiałego, nieskorego do ryzyka i psoty. Raczej poukładanego, dobrze się uczącego i bardzo ambitnego. Kompletnie nie zdradzał talentów tanecznych. Jego kariera jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Cudownie, że mu się tak wszystko poukładało.

A inni koledzy?

Pamiętam Kubę Ostaszewskiego. Od góry do dołu piątki. Bardzo utalentowany. Potrafił się wszystkiego nauczyć perfekcyjnie. Imponowało mi to. Zrobił niezwykłą woltę – wyjechał do Kanady, wspinał się po szczeblach kariery w kanadyjskiej policji. Doszedł do bardzo wysokich funkcji w tych strukturach. Jest szanowanym obywatelem. Natomiast Mariusz Kowalski był początkowo słabym uczniem, tak jak ja. W pewnym momencie, w okolicach klasy trzeciej już na nas mocno naciskano, żeby wybrać kierunek przyszłych studiów. On wtedy tak niesamowicie intelektualnie wystrzelił i nagle się okazało na chemii, fizyce, geografii, biologii, że wie o wiele więcej niż to, czego się od nas wymaga. Niezwykłe to było. Stał przy mapie i profesor Krosnowska z dumą dawała go za przykład. Wspaniale pojmował, rozumiał i mówił o geografii. A ja sam o sobie nie wiedziałem w tym czasie nic! Moja decyzja, żeby zdawać do Akademii Sztuk Pięknych czy do Szkoły Teatralnej przyszła w ostatniej chwili.

Dorastaliście w cieniu komunizmu. Koniec stanu wojennego, śmierć Przemyka w 1983, śmierć ks. Popiełuszki w 1984, wybuch w Czarnobylu w 1986. To były ciężkie czasy…

Tak. Mój polityczny bunt przeciwko tamtemu reżimowi wpłynął na to, kim jestem dzisiaj. A dzisiaj jestem człowiekiem wierzącym, lewicującym i anarchistycznym. Dziwna zbitka. Z jednej strony codziennie próbuje się ośmielać i rozmawiam z Panem Bogiem (chociaż mam wrażenie, że nie zawsze mnie słyszy). Pycha w tej chwili przeze mnie przemawia. Z drugiej, gorąco wstydzę się za część hierarchów mojego kościoła. Bliżej jest mi do ks. Wojtka Drozdowicza z Bielan, niż do kościoła pełnego sztandarów, w którym ksiądz z ambony mówi, na kogo mam głosować. Daleko mi jest kompletnie do Radia Maryja. Jeżeli chodzi o śmierć ks. Jerzego, pamiętam ocean ludzi i siebie z radzieckim aparatem „Smiena” na dachu przy ul. Krasińskiego (naprzeciwko kościoła św. Stanisława Kostki). Widzę tłum, który niesie trumnę Popiełuszki. Pamiętam, jak ogromne wrażenie to na mnie zrobiło. To mnie też bardzo ukształtowało. Byliśmy od zawsze źli na system. Tworzyliśmy przeciwko niemu piosenki i hasłowe zbuntowane teksty. To był nasz głos przeciwko szarości, kontrolowaniu świata, cenzurze, która panoszy się wszędzie. Jest mi smutno, bo moim zdaniem dzisiaj polityka została oddana w ręce fanatycznych funkcjonariuszy. Nie jestem miłośnikiem ani poprzedniej władzy, ani obecnej. Bunt przeciwko wszelkiego rodzaju kagańcom wyniosłem właśnie z XXII LO. Dzięki naszym cudownym nauczycielom mogliśmy negować, urządzając ciche i żałobne przerwy. Ubieraliśmy się na czarno, siadaliśmy na korytarzu po turecku, przemycaliśmy „kosa” (bibułę robioną na powielaczach). Łykaliśmy literaturę, którą pokazywał nam prof. Andrzej Waszak. Mówił, co czytać pod stołem, nieoficjalnie. To wszystko się działo w XXII LO. Pamiętam też panikę po wybuchu w Czarnobylu. Nikt nie wiedział, co się dzieje i czy można siadać gołym tyłkiem na sedesie. Czy się od tego dostanie jakiejś gangreny czy wysypki… Takie były czasy.

A woli pan Żoliborz czy Bielany?

Nie umiem się zdecydować. Kiedyś podwórka nie były zamykane na kody. Można było iść podwórkami, tak jak ruch oporu podczas okupacji. Szybko przemieszczałem się w zupełnie inne rejony miasta, chodząc na skróty przez podwórka właśnie. Ze Słodowca (tam, gdzie hala Marymoncka) na Stary Żoliborz i Bielany. Na dziennikarskim Żoliborzu i na oficerskim Żoliborzu miałem wspaniałych kolegów z tak zwanych „dobrych domów”. Synów, wnuków wielkich polskich patriotów, artystów, pisarzy, malarzy, architektów. Na Bielanach miałem kolegów, dzieci pracowników Huty Warszawa, do których wpadałem na obiady, na kapuśniak i knedle, i z którymi muzykowałem. Takim chłopakiem był Darek Goździelewski z blokowiska na Wrzecionie. Spędzałem z nim dużo czasu. Młodzież w XXII LO to był taki „groch z kapustą” – dużo inteligenckich dzieci, dużo robotniczych i chłopskich. A sam wychowałem się po środku, na ul. Ogólnej 7 w 4-piętrowym bloku. Sprytnie umieszczono w nim na jednej klatce schodowej rodzinę inteligencką, rodzinę robotniczą, chłopską i jakichś jeszcze dziwnych ludzi. Byliśmy przemieszani. W stanie wojennym okazało się, że sąsiad z trzeciego piętra (zresztą bardzo miły) chodzi w mundurze milicyjnym. Z okien moich było widać brukowaną uliczkę, a po drugiej stronie ciągnęły się parterowe „bieda-domki”. Mieszkali w nich przedwojenni węglarze, dorożkarze, karawaniarze i przeróżny taki „asortyment” ludzki opisywany chętnie przez Wiecha. To było moje środowisko naturalne. Istniała cała enklawa od ul. Ogólnej w stronę Hali Marymonckiej (tam, gdzie w tej chwili jest Trasa Toruńska). Dzisiaj nie ma po niej śladu. A to były całe połacie ogródków działkowych, pól, poletek, gdzie w czasie wojny rosła kapusta, brukiew, marchew dla miasta. Zaraz po wojnie stały obok domów gołębniki i chlewy. Wszędzie były pompy owijane na zimę słomą. W dzisiejszych czasach ciężko jest wygonić młodzież z domu, „odspawać” od ukochanych komputerów. My od świtu do nocy biegaliśmy po podwórkach, odwiedzając się nawzajem. To było sedno życia towarzyskiego!

Czy na swej drodze zawodowej spotkał pan wielu absolwentów XXII LO?

W XXII LO byłem zagrożony z łaciny. Czułem paniczny strach przed nauczycielką, panią Popiak. To był postrach. Przed lekcją wchodziłem do łazienki szkolnej, wsadzałem łeb z irokezem pod kran i próbowałem z niego zrobić przedziałek, żeby mnie pani Lidia nie wyrzuciła od razu na początku lekcji za „debilny wygląd”. Przed łaciną każdy z takich cudaków jak ja, próbował udawać grzecznego chłopca. Miałem ogromne problemy i trafiłem na korepetycje do sąsiadki mojej babci, która mieszkała na V. Kolonii przy Słowackiego 5/13, pani profesor Liberowej. Była wspaniałą nauczycielką łaciny i pracowała w „Jedynce”. Jej mąż Zdzisław Libera wykładał na Uniwersytecie Warszawskim. Niezwykła rodzina renesansowych erudytów. Pani profesor Liberowa była drobnej budowy kobietą o „migotliwym”, miłym uśmiechu. Załamywała ręce nade mną, bo nic nie umiałem. Ale bardzo mi pomogła. Jej synem jest Antek Libera, który z kolei był młodszym kolegą mojego ojca i mojego wujka. Mają na swój temat odpowiedni zestaw wspomnień – zresztą generalnie humorystycznych. Antek Libera jest absolwentem XXII LO, wspaniałym tłumaczem i literatem, autorem Madame – książki, która cieszy się dużym powodzeniem. Przez lata był moim sąsiadem. Wymienialiśmy porozumiewawcze uśmiechy spotykając się na Żoliborzu, na przykład w naszej ukochanej stołówce – w Radzie Narodowej. Później losy nas zetknęły w Teatrze Ateneum. Zostałem obsadzony w sztuce, którą Antek tłumaczył, a potem reżyserował. Przypadliśmy sobie do gustu. Zrządzenia losu są śmieszne i niezwykłe. Jego syn - Jaś Libera - którego jeszcze pamiętam w wózeczku, dziś jest dorosłym brodatym mężczyzną i mieszka ze swoją piękną żoną Julią na poddaszu domu, w którym mieszkam z rodziną. Często wpadamy na siebie i podrzucamy jedni drugim dzieci, sól i książki. Z XXII LO jest też Grześ Łoszewski – scenarzysta serialowy i filmowy, wykładowca, z którym się przyjaźnię. Zośka, córka Grzesia i Ewy, to mama chrzestna mojej najmłodszej córki. Spędziliśmy miliony godzin rozmawiając o scenariuszach i filmach z Grzesiem. Pomógł mi w pewnym momencie dostać się na ważne castingi, z których potem wyniknęły kluczowe dla mnie propozycje zawodowe. Grzesiek pomógł mi rozwinąć skrzydła, poza teatralne. Na swojej drodze zawodowej spotkałem też Andrzeja Saramonowicza, starszego absolwenta XXII LO.

Antoni Libera, z którym również miałam przyjemność rozmawiać, powiedział, że „jest to porażająca natura czasu i życia, jak splatają się dziwnie losy niektórych osób.” I mówiąc o tej spirali czasu przywołał słowa niemieckiego poety Friedricha Hölderlina, który „nazywał takie momenty szczytami czasu, porównując je do iglic alpejskich, które z pewnej perspektywy są blisko, niejako obok siebie, ale zarazem bardzo daleko, bo żeby przenieść się z jednej na drugą, trzeba zejść na dół i znów się wspiąć, a to wymaga już wiele czasu.”

Tak, jest w tym coś fascynującego, jak bardzo losy potrafią połączyć ludzi ze sobą. Pewien człowiek wyjechał bardzo dawno temu do Ameryki, tam założył rodzinę, urodziło mu się dziecko. Ono z Polską już nic nie ma wspólnego. Gdzieś tam w uchu ma jedynie zapamiętane kołysanki babci, strzępy i odpryski tej polskości. Potem dochodzi niestety do rozwodu tych rodziców. Ojciec na stare lata wraca do Polski, bo intuicyjnie czuje, że jednak tu woli być, tu się najlepiej ma. Po jakimś czasie spotyka przypadkiem panią, która była jego sympatią 50 lat temu i państwo się schodzą i są w tej chwili kochającą się parą! Po 50 latach rozłąki. Niesamowite bywają nawiasy, zwroty akcji i życiowe pointy. Absolutnie zgadzam się z tym, co Antek mówi – jest coś niezwykłego i magicznego w tym splataniu się losów i wszystko jeszcze przed nami. Przy okazji chcę mu podziękować za ciepłe słowa. Czytałem pani wywiad z Antkiem Liberą.

Długo nie mógł się pan zdecydować, na jakie iść studia. Później pojawił się dylemat – ASP czy Szkoła Teatralna. Nie żałuje pan ostatecznej decyzji?

Nie mam zielonego pojęcia. Grałem niedawno w sztuce Maxa Frischa Gra w życie, gdzie główny bohater zastanawia się nad tym, co by było, gdyby jego życie potoczyło się inaczej? Nawet próbuje cofnąć czas. Próbuje poszczególne sceny, które wydają mu się ważne, odegrać inaczej. Los mu jednak tłumaczy, że wtedy w tamtym danym momencie, przy tamtej dyspozycji jego istoty ludzkiej, tamto rozwiązanie było najlepsze i najbardziej logiczne. Może gdybym nie przeszedł przez pierwszy etap egzaminów do Szkoły Teatralnej, gdybym wtedy został odrzucony i dostał się do ASP, moje życie potoczyłoby się inaczej? A być może potoczyłoby się jeszcze inaczej, gdybym w okolicach stanu wojennego został w Ameryce, gdzie miałem rodzinę. Ogromny dylemat dla dziecka, którym wtedy byłem. Miałem tam wszelkie możliwości do tego, żeby ukończyć szkoły, studia. Byli tam ludzie, którzy chcieli się mną zaopiekować. Wygrał wtedy strach, że będę tęsknił za krajem i zdecydowałem, że będę wracać.

Już po maturze nie wiedziałem, co chcę robić w życiu i naprawdę to nie żadna kokieteria - na studia zdecydowałem się w ostatniej chwili. Do egzaminów przygotowywałem się w tajemnicy. Opornie to szło. Mimo, że mogłem korzystać z podpowiedzi ojca i matki. Rodzice wiedzieli, że robię zdjęcia i że rysuję. Mama była bardzo zadowolona, że złożę papiery na ASP. Ojciec się nie wtrącał. To był czas, kiedy trochę ze sobą wojowaliśmy. Byłem niepokorny, ale też niechętnie dopuszczałem kogokolwiek do swoich tajemnic.

Więc nagle ku własnemu zaskoczeniu przeszedłem pierwszy etap „teatralki”. I wtedy już się na tym skupiłem. Nie byłem wybijającym się studentem. Nie miałem wcześniejszego backgroundu w postaci kółek teatralnych, akademii „ku czci”. Nagle mi się to pojawiło, nie wiadomo skąd. Impuls. Coś ta komisja musiała zobaczyć jednak. Pamiętam dosyć straszny epizod, który mi się czasami śni po nocach. Student wyższego roku miał za zadanie wpuszczać zdających do Sali. Może się zagapił albo mnie za wcześnie wpuścił, bo wparowałem do salki i stałem za kotarą, niewidoczny dla komisji, kiedy ta jeszcze się naradzała. Usłyszałem: „nie jest jakoś tam bardzo zdolny, słabo mu poszło, ale trzeba się jeszcze przyjrzeć”. I potem się nagle pojawiłem, a komisja zamilkła. Przywitali mnie, ale ja z tym, co usłyszałem wtedy rozpocząłem swój drugi etap. Do dziś nie wiem, czy rozmawiali o mnie… W każdym razie strasznie podczas tego drugiego etapu cierpiałem.

A ma pan swoją ulubioną rolę czy kwestię?

„Być albo nie być, oto jest pytanie” – to absolutnie kluczowe. Ulubionej roli – nie. Jest być może przede mną. Tego mnie uczył mistrz, którego na szczęście uważnie słuchałem, pan Gustaw Holoubek. Nauczył nawet nie tego, co wiem o rzemiośle, ponieważ wyznaję ryzykowną teorię, że doświadczenie nie istnieje (często mylone z rutyną gubi artystę), ale pojmowania wszystkiego, co się dzieje wokół sztuki. Uczył, kiedy się do tej sztuki należy zabierać. Uczył, żeby nie przynosić recenzji do teatru, bo nawet w recenzjach najlepszych ktoś zostanie pochwalony, a ktoś inny zostanie pominięty, a to źle działa na zespół. Uczył, że wszystko to, co najciekawsze, najlepsze, jest zawsze przede mną. Nie mam ról marzeń albo tych, z których jestem szczególnie dumny. Artysta jest tyle wart, ile jego aktualna dyspozycja duchowa.

W jednym z wywiadów powiedział pan „do pracy chodzę tylko wtedy, kiedy odnajduję w tekście odpowiedź na sakramentalne pytanie: „PO CO?”, które kazał swoim studentom stawiać mistrz Gustaw Holoubek.” Jaka zazwyczaj pada odpowiedź na to pytanie?

Jest cała masa bardzo niedobrych tekstów, cała masa bardzo niedobrej muzyki i bardzo niedobrych dzieł malarskich. Oczywiście pojęcie tego, co dobre jest względne. Na szczęście każdemu co innego się podoba. Niech żyje różnorodność wyborów w sztuce. Jeżeli na dziesięć tekstów trafia się jeden, który się wbija w moją głowę ważnością problemu, sposobem zapisania dialogu, nagle się ożywiam i zaczynam myśleć, co dalej, zaczynam kibicować bohaterowi, pojawia się iskierka nadziei, że jest to „PO CO?”. Ale to jeszcze nie pełnia szczęścia. Muszą się zderzyć dwie rzeczy. Po pierwsze wiem „PO CO”, a po drugie muszę wiedzieć, że w tym będę umiał intuicyjnie, sercowo zafunkcjonować. Nie każdy ważny tekst jest dla mnie. Trzeba sobie zdawać sprawę z własnych predyspozycji, ale nie po to, żeby się zamykać, tylko po to, żeby dać bohaterowi życie. W imię tego, o czym teraz mówię, chętnie współpracuję z młodymi reżyserami. Często jeszcze niewiele potrafią, ale miewają wielkie serce i poruszające tematy, o których chcą opowiadać. Często są to rzeczy niepopularne, prawdy niewygodne, coś, co idzie pod prąd, co byśmy najchętniej przemilczeli. W takie rzeczy wchodzę, jeżeli uważam je za właściwe. Ale to są teksty, które się zdarzają rzadko. Nie łapię wszystkiego, nie rozmieniam się na drobne. Uważam, że to mnie różni od maszyny. Mam mózg, serce, duszę i posługuję się tymi narzędziami, wybierając propozycje.

Czytanie Szekspira przez trzech aktorów. Pan czytał kwestie tytułowego Henryka V. Jakie to było doświadczenie?

To było porażające doświadczenie. Zdałem sobie sprawę, jak trudno jest odczytać tak wielkie dzieło i jak niezwykłą wartością jest nowoczesny przekład. Jak szybko przekłady się starzeją. Zdałem sobie sprawę, jaką wartością jest obecność widzów w teatrze. Jak strasznie dużo teatr traci wtedy, kiedy się gra do pustych krzeseł. I po czwarte czy szóste, czy setne, jak wielką, zupełnie inną koncentrację w sobie trzeba wybudować, żeby pokonać tę pustkę. Mistrz Holoubek mówił, że jeżeli wszystko idzie, jak trzeba, to aktor i publiczność oddychają równym rytmem. My znaleźliśmy się wśród pustych krzeseł, przykuci do pulpitów, do kartek. W pół drogi. A mnie się włączył pan doświadczalski, ktoś, kto chce sprawdzić, na ile ja sobie poradzę w rzeczywistości, jak daleko sięgnę wyobraźnią. Trafiła się grupa absolutnych wariatów, zapaleńców. Mam tu na myśli Vitę Marię Drygas, która wyreżyserowała, Darka Rosiaka, który wymyślił, Piotra Kamińskiego, który wykonał przekład i mojego ukochanego Piotrka Fronczewskiego, który wydzwonił mnie i zapytał, czy chciałbym brać udział w tym szaleństwie. A potem ja zadzwoniłem do Marcina Rogacewicza, który był jeszcze bardziej przerażony… Dzisiaj jesteśmy dumni z efektu. Cieszę się, że taki artystycznie mocny ślad w tym pandemicznym czasie zostawimy po sobie.

 

Rozmawiała Karolina Rudzik

 

Grzegorz Damięcki - absolwent XXII LO i absolwent warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, aktor Teatru Ateneum. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt filmów i seriali

 

Artykuły z tej kategorii

25 lipca 2024
„Byłem
19 czerwca 2024
Urzekła
29 kwietnia 2024
"Jak
05 kwietnia 2024
Pojednanie