Rudzik na Bielanach

Agnieszka Brustman i Karolina Rudzik w XXII LO
01 grudnia 2020

Jacek Mroczek

„Bielany oazą spokoju nigdy nie były”

 

W opowiadaniu Urodzinowy spacer pisze pan „Zmarnowane 5 lat licealnych.” Dlaczego zmarnowane? Dlaczego 5 lat?

Zaskoczyła mnie pani tym pytaniem… Pięć, bo tak je zapamiętałem. Jeszcze pierwszy rok studiów był dla mnie czymś „licealnym”. Mocno zżyci trzymaliśmy się razem z przyjaciółmi z klasy, widywaliśmy tak często, że w zasadzie nie było różnicy: liceum czy już nie. Niestety, muszę się przyznać, nie „zimowałem” w LO im. José Martí. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, gdybym wtedy wiedział, co będzie dalej – trzymałbym się muru przy Staffa 111 czterema łapami. A dlaczego „zmarnowane”? Bo uważam, że był to najlepszy czas mojego życia. Najwięcej pomysłów, możliwości. Najświetniejsi ludzie. Można było to zapewne lepiej wykorzystać. Więcej imprezować, pisać, czytać. Tworzyć. Żyć. Niestety, jak zapewne każdemu, wtedy wydawało mi się, że czasu jest mnóstwo. Dzisiaj chciałbym, odtworzyć każdy dzień, każdą godzinę z tamtych Bielan i Żoliborza. I smakować je jak najdoskonalsze wino. Często wracam w myślach do tamtego okresu. Dzisiaj zamyka się go grubą kreską, odcinającą PRL od czegoś, co nastąpiło po nim. Jednak ja lubię pod tę kreskę się zapuszczać. Do świata, w którym samochody jeździły wolniej, wódkę się zapijało oranżadą, a kiełbasa była wyborcza…

 

 Jacek Mroczek z ówczesną sympatią

 

Zapuśćmy się zatem w lata 80. Co chciałby pan wtedy napisać i przeczytać?

Byliśmy wtedy, myślę, o wiele bardziej „rozczytani”. Nawet moi koledzy, którzy po podstawówce trafili do techników zawodowych, czy klas o ścisłych profilach, dużo czytali. Inaczej się patrzyło na świat bez Googla i Netflixa. Moje gusta literackie kształtował wspaniały licealny polonista, dr Andrzej Chruszczyński. Zauroczony Międzywojniem. Zatem, cóż można było innego czytać? Wpadłem w sidła Witkacego, Gombrowicza. I tu odpowiedź na pytanie, co chciałbym wtedy przeczytać, a czego nie było. Zapewne gdybym miał dostęp do wydanej przez PiW w 2019 kroniki Stanisław Ignacy Witkiewicz Varia, byłbym w siódmym niebie. Ale były też lektury, bez których na imprezach człowiek czuł się towarzysko nieprzydatny. Ptasiek, Paragraf 22, Mechaniczna Pomarańcza. Ponieważ był to czas poszukiwań, poważne miejsce zajmowała proza Julio Cortazara z Naukami don Juana. Świetna lektura poglądowa o tym, jak daleko można zajść nie ruszając się z miejsca. PRL pękał w szwach, niczym stary mur – znaliśmy Kaczmarskiego, Herberta, Kleyffa. Moim marzeniem było wtedy dotarcie do prozy Leona Chwistka, utraconej bezpowrotnie. To bym chciał przeczytać. A napisać? Powstawało wtedy mnóstwo fanzinów, pism drugoobiegowych. Żałuję dzisiaj, że nie spisywałem na bieżąco tego, co się działo. Zapisu koncertów, prób, dyskusji, spotkań. Przypomniała mi pani swoim pytaniem pierwszą lekcję języka polskiego w liceum. Nasz nowy nauczyciel, po wygłoszeniu tyrady na temat tego jak należy go tytułować, podzielił klasę na dwie grupy. Pierwsza miała napisać wypracowanie zaczynające się od zdania „Wczoraj na obiad była zupa pomidorowa”, druga „Budzik nagle zadzwonił i się obudziłem”. W ten sposób polonista sprawdził, z kim w klasie będzie mógł porozmawiać, a kogo będzie musiał tylko uczyć. Pamiętam jego – trafną zresztą – recenzję. „Czegoś ty się naczytał w podstawówce? Remarquea???”. Tak, zgadł. Remarquea Na Zachodzie bez zmian i Drogę powrotną też wtedy ósmoklasiści i pierwszoklasiści licealni czytali. Znakomite po dziś dzień.

„Chruszcz” nie tylko zarażał was miłością do języka polskiego, ale też do gór, przede wszystkim do Bieszczad. Pana też zaraził? Jak wspomina pan te licealne górskie wędrówki?

Zaczęło się - dla mnie oczywiście - późno. Po pierwszej klasie liceum. Skuszony opowieściami kolegów, którzy jeździli już z nim na rajdy podczas roku szkolnego, wybrałem się na obóz. Dwa tygodnie wspaniałej podróży z Dukli do, o ile pamiętam, Ustrzyk Dolnych. Ale to nieważne. Ważna była atmosfera. Na rajdach i obozach nasz polonista, dr Andrzej Chruszczyński, przestawał być „doktorem”, czy „Chruszczem”. Był tylko i wyłącznie „Szefem”. Na sprawy szkolne patrzyliśmy z dystansu gór. Podobnie jak na nasze własne sprawy. Dużo, bardzo dużo rozmawialiśmy. Opowiadał nam o swoich wędrówkach, codziennie dopisywaliśmy do nich kolejną kartkę. Nie zdarzyło się, aby cokolwiek co zostało powiedziane w górach, było wykorzystane przeciwko nam w szkole. To nie były licealne wycieczki, podczas których młodzi szmuglują piwo i fajki do pokojów, a pani Frau krzyczy, że obniży stopnie z zachowania. W górach byliśmy partnerami w wyprawie. Wspólnie gotowaliśmy, śpiewaliśmy. Spieraliśmy się. Miał znakomity zmysł obserwacji. Przenikał nas na wskroś. Mówił zwykle wolno i z namysłem. Smakował słowa. Dobierał sobie akolitów. Pamiętam, że i ze mną tak było. Jakoś wiosną podszedł do nas na korytarzu i niby od niechcenia rzucił: „No, może to już czas, żeby Mroczek dołączył do naszej drużyny. Pasowałby.” Nigdy nie pokazywałem mu tego, co wtedy pisałem. Drukowałem w różnych pisemkach szkolnych i studenckich, ale skrzętnie unikałem jego opinii. Za bardzo się z nią liczyłem. Wiem, że czytał te moje pierwsze „publikacje”. Po liceum czytywał moje artykuły. Nigdy sam nie nawiązał do nich w żadnej rozmowie. Ja też - z jakiegoś respektu. To wielka zdolność edukatora. Być nauczycielem do pewnej granicy. Dalej - albo orzełek poleci, albo przydmucha w ziemię. Chruszczyński uczył najważniejszego przedmiotu - uczył myślenia...

 

Wycieczka w Beskidy z Andrzejem Chruszczyńskim w 1986 r.

 

Pewnie odczuliście pewną pustkę, smutek, gdy odszedł… Napisał pan też dość poruszający wiersz po jego pogrzebie…

Cieszę się, że zwróciła pani na niego uwagę. Czy pustkę... Było to wiele lat po naszym odejściu ze szkoły. To był dziwny dzień. Miałem wrażenie, że On śmieje się z nas i naszych groteskowych zabiegów funeralnych. Najpierw urnę próbowano ustawiać na trumiennym wózku i o mało nie spadła. Potem nie bardzo było wiadomo kto i jak ma ją nieść. Nie jestem wielkim zwolennikiem patosu. Mam wrażenie, że i główny bohater uroczystości też nie był. Lubił Baligród, który uważał za bramę Bieszczad i zarazem wysoko cenił tamtejsze pierogi z kapustą. Stąd ów Baligród w moim wierszu. Często mijam kamienicę na Marymonckiej, w której mieszkał. Na dole bar mleczny. Gdy na nią patrzę znowu jest rok 1986. Wybieramy się na rajd i biegając po Warszawie szukamy płynu Lugola. Bo jechaliśmy w dniu, kiedy chmura z Czarnobyla nasunęła się nad Polskę. Ale przejdźmy do spraw weselszych. Co pani na to? Skoro rok 1986, to środek punkowego zamieszania na Żoliborzu i Bielanach...

Uwielbiam lata 80. Możemy o nich porozmawiać. Ma pan na myśli zespół punkrockowy „Lawa”, w którym grał szkolny kolega Grzegorz Damięcki? Czy może chodzi o słynne studio wytwórni „Tonpress”, gdzie nagrywali m.in. Republika, Maanam czy Lady Pank?

Nie no, bez jaj! Byliśmy poważnymi artystami. Nasza szkoła w ogóle stała wtedy mocno w rankingu off-rockowym. Grzesiek miał „Lawę”. Ale w szkole było dwóch znakomitych performerów, czyli duet Makaron/Tuszek, z niebanalnym Jackiem Makarewiczem w roli głównej. Sami mieli ze dwa zespoły, jeden o wdzięcznej nazwie „Inżynier Macak”, drugi „Makieta Beretu”. Do tego działała kapela „Drzewo”, która nieźle wypadała w coverach. Pamiętam w ich wykonaniu „Warhead” UK Subs. Z moim serdecznym przyjacielem, Piotrem Zakrzewskim, założyliśmy z kolei surrealistyczną grupę „Nowa Warszawa”, która wykonywała, co się da, a teksty powstawały z rozsypanych przypadkowych słów. Największe osiągnięcia muzyczne miała Nika, czyli Dominika Domczyk i Max – Maksymilian Gralewicz. Jako członkowie legendarnej kapeli „Post Regiment” - na początku lat 90-tych -  sporo koncertowali i wydali, moim zdaniem, najlepszą polską punkową płytę ever. Wymienione przez panią kapele, dzisiaj klasyki, wtedy były pewnego rodzaju towarzyskim nieporozumieniem. Uznawane za komercyjny mainstream. Mam wrażenie, że w drugiej połowie lat 80-tych w moim żoliborsko-bielańskim towarzystwie na Republikę, Maanam, czy Lady Punk patrzyliśmy nieco podobnie, jak dzisiaj postrzega się disco polo. Studio Tonpress dla mnie to inna historia. Legendarna Czarna Płyta „Brygady Kryzys” tam właśnie powstała, ale było to wcześniej, bo w 1982 roku. W ogóle Żoliborz, wtedy rzadko dzieliliśmy go na Żoliborz i Bielany, mocno stał muzyką. Pamiętam dwa przeglądy kapel osiedlowych. Jeden zorganizowano w klubie przy ul. Goldoniego na Wawrzyszewie i przebiegł normalnie. Drugi był o wiele bardziej huczny. Ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby do salki koncertowej, mieszczącej się na piętrze pawilonu do dzisiaj stojącego u zbiegu Broniewskiego i Reymonta, wprowadzić zespoły różnych stron muzycznego świata. Byli zatem metalowcy, reggae, punk, była zimna fala, my i jakieś festyniarstwo w pasiastych spodniach z dyskoteki. Publiczność to okoliczne punki, metale, skinheadzi. Nerdów i osób kultury wysokiej, poza kierowniczą klubiku i organizatorką zamieszania, nie zauważyłem. Na szczęście zagraliśmy dość szybko i zwinęliśmy sprzęty. Okazało się, że po drugiej stronie Reymonta, tam gdzie dzisiaj jest pawilon i restauracja Waniliowa, rozstawiono wesołe miasteczko. I przyszli nachlani żołnierze. Służba zasadnicza na przepustce. Oczywiście rozpoczęła się nawalanka ze skinami, którzy uwielbiali lać wojsko. Włączyły się punki, a metale zaczęli dla zaznaczenia swojej obecności rzucać krzesłami. Tak. Na punkowo-metalowo-skinowym koncercie pani kierowniczka chciała, aby dziatwa siedziała na drewnianych, składanych krzesełkach. Oddaliliśmy się z imprezy w pośpiechu, co nie wykluczało pewnej godności. Ocalała jakaś kaseta magnetofonowa z zapisem samej niesławnej końcówki tego koncertu. Słychać na niej jak gra, bodaj właśnie „Drzewo” od nas z liceum. Nagle jakieś pierdzenie wzmacniaczy i chwila ciszy, a po niej przerażony głos kierowniczki, która krzyczy (cytuję z pamięci): „Niniejszym oświadczam, że koncert zostaje przerwany. Wasi koledzy piją demonstracyjnie piwo i biją się na ulicy z przechodniami a inni zdewastowali toaletę!”. Zniszczony klop był i tak najniższym wymiarem kary dla pani kierowniczki za beznadziejne wyczucie nastrojów ówczesnej młodzieży. Takie to były czasy. Żoliborz tętnił życiem artystycznym. A przecież to tylko wycinek jego ówczesnej rzeczywistości. W innych liceach też nielicho się działo.

Przyznam, że mnie pan zaskoczył. Dla mnie to nieznana „twarz” Bielan… Przecież to oaza spokoju. A co jeszcze pamięta pan z tamtych lat? Młodzież zapewne angażowała się też politycznie? W szkole i poza nią…

Bielany oazą spokoju nigdy nie były. Fatalną sławą cieszyły się bloki przy Magiera, do których trafili przesiedleńcy z ruder nadwiślańskich. W tubę można było tradycyjnie zarobić kręcąc się po Wrzecionie, czy ulicy Doryckiej, które władza ludowa oddała klasie robotniczej, mającej zasilić Hutę Warszawa. Nie lepiej było między blokami Chomiczówki, Wawrzyszewa, gdzie krążyli często skinheadzi w nadziei na skrojenie komuś kurtki albo innego palta. Kolorytu dopełniały bary piwne. Koło José Martí Radek, w którym można było walnąć szybkie piwo i nikt nie pytał o 18 lat. Hutnik niedaleko Wrzeciona, Zbyszko i Jagienka na rogu Perzyńskiego i Broniewskiego. Na Powązkowskiej, koło Powązek Wojskowych, był bar – kopia Radka. Nazywaliśmy go „Pod Trupkiem”, nie pamiętam urzędowej nazwy. Ale to już kolejny rozdział, czyli bielańsko-żoliborska gastronomia. Wróćmy do zaangażowania politycznego. Oczywiście, wszyscy byliśmy jednomyślni. Komuna upadała i wiła się w konwulsjach. Na naszych oczach PRL przechodził przez fazę gierkowskiej stabilizacji na kredyt, przez epizod „Solidarności”, groźny Stan Wojenny aż do tych ostatnich lat, gdy chwiał się już na glinianych nogach. Moja pierwsza klasa licealna to rok tragicznej śmierci księdza Popiełuszki. Potem manifestacje uliczne z okazji 3. maja. Ale przyznam się, że dla nas polityka nie miała aż takiego znaczenia. Upadek komunizmu był czymś oczywistym i musiał nastąpić. Proszę pamiętać, że mówimy tu o latach 1984-89. Mam wrażenie, że nie zajmowaliśmy się tym nadmiernie. Jak wszyscy chyba w tym wieku – szukaliśmy imprez, ustronnych zakątków, rockowych koncertów. Nie dopisywałbym nadmiernej roli tym politycznym wydarzeniom. To było nieco obok nas. Oczywiście, bojkotowaliśmy szkolne wymarsze na pochody pierwszomajowe oraz inne wygłupy umierającego komunizmu. Jednak w zasadzie kontestowaliśmy system jako system. Możliwe, że gdyby był inny, bardziej demokratyczny, to też by nam nie odpowiadał. Moim zdaniem ciekawsza od polityki jest wyprawa w zaułki i zakamarki tych Bielan w ostatnich latach PRL.

 

Jacek Mroczek, stoi czwarty od lewej, 1985 r. 

 

Ciche przerwy i oporniniki w szkole jednak były… Czy nauczyciele rozmawiali z Wami na tematy polityczne?

Oporniki, mam wrażenie, były wcześniej. Nosiłem taki w ósmej chyba klasie podstawówki. Pani wychowawczyni, nauczycielka rosyjskiego i nota bene mama jednego z dzisiejszych europosłów partii rządzącej wpisała mi za to uwagę, z której śmiała się cała nasza rodzina. Brzmiało to mniej więcej tak: „Jacek przyszedł do szkoły z czerwonym opornikiem, który nosi w widocznym miejscu. Takich przedmiotów nie można przynosić do szkoły”. Miłe, bo była to jej własna, niewymuszona inicjatywa. Należała do tych nauczycieli, którzy tropili. Tym bardziej podziwiam polityczną woltę jej syna. A w liceum? Ciche przerwy, ale proszę tego nie demonizować. To były kompletnie inne czasy. Wśród młodzieży, mam wrażenie, panowała wtedy w sprawie systemu zadziwiająca jednomyślność. Poza grupką kujonów, którzy uważali, że system jest cacy, bo można tłuc zadania chemiczne ze zbioru Bąka, wszyscy mieliśmy w zasadzie takie samo zdanie. Nie chcę ujmować niczego starszym Kolegom, którzy narażali się komunie organizując owe ciche przerwy, kolportując na potęgę ulotki i gazetki. Moja działalność – nazwijmy ją - obywatelska, zapewne z racji wieku i zamiłowań twórczych, zaczęła się dopiero na pierwszym roku studiów w Komitecie Obywatelskim Solidarności. A jeśli chodzi o nauczycieli w liceum. Szanowaliśmy się wzajemnie i polityka była dla większości z nich tematem tabu. Nasza wychowawczyni z musu domagała się usprawiedliwień nieobecności na szkolnych wymarszach na pierwszomajowe pochody. Od opisanego już polonisty w pierwszej klasie liceum dostałem dobrze ilustrującą te nauczycielskie postawy recenzję. W jednej z rozprawek napisałem, że śmierć Popiełuszki nie zostanie nigdy zapomniana. Na dole dopisał: „Bądźmy z tym „nigdy”, ale nie afiszujmy się.” Trochę trąciło Haszkiem i jego Przygodami dzielnego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, gdy porucznik Łukasz mówił do czeskich kadetów: „Bądźmy Czechami, ale nie afiszujmy się z tym. Ja też jestem Czech”. Tyle chyba o polityce. Wiem, że to panią ciekawi, ja jednak z perspektywy lat uważam, że zmarnowaliśmy wiele szans, które wtedy były. Zaprzepaściliśmy to, o czym tu wspominałem. Tą pokoleniową jednomyślność. Jeszcze w 1989 roku, gdy pracowałem w Krajowym Biurze Wyborczym Solidarności można było o niej mówić. Pojawiały się już pierwsze pęknięcia, ale nie przypuszczałem, że dojdziemy do sytuacji, w której po 31 latach będę miał wrażenie, że żyję w rozkroku między dwoma antagonistycznymi państwami, które mają jedno, wspólne terytorium. Oba dysponują własnymi mediami i obywatelami o biegunowo różnych poglądach. Na szczęście nie mają broni nuklearnej, bo mimo wspólnoty terytorialnej, nie zawahaliby się jej użyć.

Może bezpieczniej będzie, jak wróćmy do tych zaułków i zakamarków peerelowskich Bielan. Miał Pan swoje ulubione miejsce?

Czy bezpieczniej? Nie wiem, polityka mnie męczy. Mam wrażenie, że przestaje być godną zainteresowania. Wróćmy zatem na Bielany. Końcówka lat osiemdziesiątych, tutejsze lokale to głównie piwne mordownie. W Alei Zjednoczenia przy Marymonckiej restauracja „Kaszubska”, przy placu Wilsona dwa Kosmosy – czyli restauracja i bar pod tą samą nazwą. Lubię od zawsze obserwować ludzi. Czasem o coś zapytać. Czekać aż sami opowiedzą swoją historię. Bielany i Żoliborz mocno się wtedy przenikały. Moje ulubione miejsce to Sady Żoliborskie. Enklawa owocowych drzew z dyskretnie ukrytymi czteropiętrowcami. Tam głównie bywałem. Żyło się zupełnie inaczej. Głównie w mieszkaniach. Po szkole ruszaliśmy na obchód po domach koleżanek i kolegów. Myślę paradoksalnie, że obecna sytuacja związana z pandemią trochę nas do tamtych dni zbliżyła. Częściej ze sobą rozmawiamy. Wtedy dyskusje i rozmowy były na porządku dziennym. Mnie zaczynało mocno wciągać pisanie. Miałem starszych kolegów, już studentów. Toczyliśmy zatem owe długie „dyskusje po świt” w studenckich kawalerkach. Pamiętam jedną, przy Braci Załuskich. Gdy jej gospodarz zorganizował imprezę, na dziewiętnastu metrach bawiło się trzydzieści osób. I jakoś to było. Na Bielanach ulubionym miejscem był Lasek Lindego. Maszerowaliśmy tam po szkole z jakimś skitranym po plecakach piwem. W lasku rządziła okoliczna żulia, która nie chciała mieć kłopotów. Zatem panowała doskonała symbioza: na jednym pieńku my stawialiśmy nasze piwa, na innych za krzakami żule swoje jabole, czyli alpagi. Mieli znakomity system ostrzegania. Gdy tylko na granicy lasku pojawiali się milicjanci, żule informowały nas: „Panowie studenci, niebiescy idą” i spokojnie znikaliśmy, bo po co się tłumaczyć. W ramach rewanżu zawsze zostawialiśmy elegancko poustawiane butelki. Żeby żule mogły je łatwo zebrać i sprzedać. Każdy miał wtedy swoje zakamarki. Motocykliści – garaże na Sadach. Muzycy – jakieś osiedlowe salki prób. Niedawno z kolegą zastanawialiśmy się nad tym, kim byśmy byli i jak żyli, gdyby nasze Bielany i Żoliborz oferowały takie możliwości spędzenia wolnego czasu jak te dzisiejsze. Miasto bardzo się zmieniło. Nie wszystko wyszło mu na dobre. Są miejsca, które niestety znikły albo straciły dawny klimat. Znajomość i przywiązanie do każdego kamyka na chodniku bardzo mi ciąży. Trzeba mieć jakąś własną szczepionkę na zmiany.

Wszystko jednak przemija i nie wróci. I temu przemijaniu poświęca pan dużo uwagi w swojej twórczości. Bardzo lubię pana opowiadanie pt. Skład kulturalny. Traktuje o chwilach, które są ulotne… I o tym, że warto czytać. Czy to właśnie chciał pan przekazać czytelnikom?

Tak. Bardzo trafnie pani to ujęła. Przeraża mnie upływ czasu. Pióro wieczne z gwarancją trwałości, która wybiega daleko poza ramy mojej ziemskiej egzystencji. Zapisuję chwile, jak w notatniku, bojąc się, że pamięć mnie zawiedzie i coś umknie. Kolekcjonuję zdarzenia jak zdjęcia. Takie przebiegające obok stopklatki. O zdarzeniu ze Składu Kulturalnego często myślę. Ile można było zrobić ruchów, gdyby ta sytuacja miała wydarzyć się ponownie. Czy w równoległych światach, o ile istnieją, doszło do innego biegu wypadków? Epidemia zatrzymała mnie w pół kroku. Moją pasją jest obserwowanie miasta. Z perspektywy kawiarnianej witryny, ławki ulicznej, autobusu. Scrolluję wydarzenia jak w telefonicznej aplikacji. Gdy długo nie wychodzę z domu, mam poczucie usychania. Nie mam pożywki. Staram się, aby moje opowiadania i wiersze w jak największym stopniu korelowały z realiami. Teraz to ściany, półki z książkami i ekran laptopa. Zapewne są literaci, którzy na bazie tych zmiennych umieliby wykreować sytuacje. Dla mnie byłyby zbyt fikcyjne, a tym samym niebezpieczne. Oderwane od rzeczywistości. Krwi i mięśni miasta. Ulotne chwile, mam nadzieję, wrócą ze zdwojoną siłą. Przecież nadal jesteśmy tym samym gatunkiem, który poleciał na Księżyc, napisał Hamleta, czy zbudował Radom.

W Lesie niepamięci pisze pan o tym, czym nie był pan świadkiem. Rozumiem, że chciał pan złożyć hołd dziadkowi i innym bohaterom Powstania Warszawskiego. Czy ten las (Las Bielański), którego wtedy nie było, odbiera pan jako żywy pomnik ich pamięci?

Ale tu nie chodzi o Las Bielański, on nie ma z historią nic wspólnego. To atak na Lotnisko Bielańskie, mieszczące się zupełnie gdzie indziej. Dziadek mój dowodził batalionem Grupy Kampinos A.K. i prowadząc żołnierzy do ataku – zginął. Nie składam też nikomu hołdu. Moje pisanie ani do pięt nie dorasta poetom z tamtych Dni. Powstanie jest mi bardzo bliskie przez związki rodzinne. W tej ze strony mojej mamy w Powstaniu walczyli praktycznie wszyscy. Przez wiele lat uważałem, że Warszawiak, w którego rodzinie nie ma Powstańców, jest podejrzany. O tamtych dniach opowiadała mi babcia, jej siostry. Ich mężowie. Dużo czytałem wspomnień żołnierskich. Wręcz, mam wrażenie, że z tych okruchów historii stworzył mi się w głowie niezmiernie plastyczny obraz. Do Powstania odnoszę się w jednym z wierszy mojej drugiej książki poetyckiej 50/50, wydanej w 2019 roku. Opierałem się na wspomnieniach Powstańca, pana Stanisława Jana Majewskiego. Wiersz ma tytuł W, czyli wiadomo, do którego momentu walk się odnosi. Piękna postać i dzięki niemu piękne, warszawskie spotkanie 1 sierpnia w centrum Warszawy. Natomiast w październiku roku 2020 opublikowałem w miesięczniku literackim Akant wiersz o kapitulacji Powstania. Można zatem powiedzieć, że zamknąłem je tymi dwoma utworami w pewną klamrę – pierwszy i ostatni dzień. Uważam te 63 dni z najważniejsze w historii mojego Miasta. Kto Powstania nie zna – zapewne nie jest stąd. Wracając do pani pytania, Las Bielański może być pomnikiem zupełnie czego innego. Mi kojarzy się ze słoniem z dykty, który stał tam, kiedy byłem mały i zawsze marzyłem, aby wspiąć się po jego trąbie na sam grzbiet. Niestety – byłem na to za mały i za niezdarny. To drugie zostało mi do dzisiaj.

 

Rozmawiała: Karolina Rudzik

 

Jacek Mroczek - absolwent XXII LO z 1988 roku oraz absolwent psychologii w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.  Dziennikarz, autor dwóch książek poetyckich (Wszystkie Rzeczy i 50/50, obu wydanych w wydawnictwie Fundacja Dużego Formatu) i serii opowiadań, opartych na faktach, które miały miejsce głównie na Bielanach i Żoliborzu. Zafascynowany swoim miejscem na Ziemi, na które składają się obie te warszawskie dzielnice.

Artykuły z tej kategorii

25 lipca 2024
„Byłem
19 czerwca 2024
Urzekła
29 kwietnia 2024
"Jak
05 kwietnia 2024
Pojednanie