Rudzik na Bielanach
„Nie chciałem nigdy być nauczycielem od olimpijczyków”
Oryginalny, nieobliczalny, elokwentny, wyrazisty, twórczy, szalony, młoda legenda, artysta, nienawidzący system, Noniek na dyrektora – takimi słowami wspominają pana absolwenci. Co pan na to?
To jest bardzo miłe, że absolwenci po tylu latach i pamiętają, i wspominają czasami.
A jeszcze bardziej miłe, jeśli to są pozytywne wspomnienia. Choć oczywiście bywa z tym różnie. Przez 16 lat pracy, co roku pracowałem z ponad setką uczniów. Trudno, żeby wszyscy wspominali mnie dobrze. To co Pani cytuje, to są moim zdaniem dobre wspomnienia. Choć oczywiście określenie „nieobliczalny” czy „szalony” w stosunku do nauczyciela mogą być różnie odbierane. Ja jednak uważam, że pewna doza szaleństwa i nieobliczalności przydaje się w dydaktyce. Oczywiście jeśli za ekscentrycznością idzie jakiś cel edukacyjny. Ja mam to szczęście, że spotykam się często z dowodami na to, że tamte szalone metody zadziałały. Kiedy spotykam moich byłych uczniów, spotykam ludzi inteligentnych, wrażliwych, myślących krytycznie – bez względu na to, jak potoczyły się ich zawodowe losy. I ku mojej radości
i wielkiej satysfakcji większość z nich przyznaje, że lekcje polskiego miały istotny wpływ na to kim są i jak patrzą na świat.
Ale mój sposób bycia nauczycielem opierał się też w dużej mierze na budzeniu emocji. I nie ma co udawać, że zawsze były to emocje pozytywne. Myślę, że wielu uczniów mnie nie cierpiało i żyło w nieustannym napięciu. Na szczęście były to czasy sprzed internetowego hejtu, więc jakoś udało mi się przeżyć i przepracować te szesnaście lat.
Pana metody nauczania były dość nowatorskie. Czy ciężko było namówić uczniów
do aktywności?
Dużo oczywiście zależy od klasy. Trzydziestoosobowa grupa ma w sobie ogromną siłę. I jak się trafi na opór, to trudno jest jednej osobie ten opór pokonać. Pamiętam taką klasę, w której nie udało mi się go pokonać przez cały rok i w końcu musiałem zrezygnować z jej uczenia. Nie dałem rady. Na szczęście to nie było w José. José, muszę powiedzieć, wspominam bardzo dobrze. W latach, w których tu pracowałem, przychodzili tutaj naprawdę wspaniali ludzie. Otwarci, ciekawi świata. A co ważne – pozbawieni snobizmu i jakichś niezdrowych ambicji. Można było naprawdę bardzo wiele z nimi osiągnąć.
Proszę sobie wyobrazić, że my wyjeżdżaliśmy na przykład na trzy dni, gdzieś do jakiegoś ośrodka wczasowego, po to, by np. studiować Fausta Goethego. Po śniadaniu do obiadu, po obiedzie do kolacji i po kolacji do ciszy nocnej. Oczywiście średnio było z tą ciszą, bo uczniowie oczywiście potrafili sobie zorganizować czas i w nocy. Ale w dzień naprawdę odbywała się tam praca. I nie pamiętam, żeby ktoś specjalnie narzekał.
Jak pan ocenia atmosferę panującą w szkole w tamtych czasach? Jakie ma pan wspomnienia?
José Martí to było dla mnie bardzo ważne miejsce. Jedno z najważniejszych w moim życiu. Przez wiele lat czułem, że to jest moje miejsce na ziemi. Nawet dosłownie. Kiedy miałem kłopoty mieszkaniowe, pamiętam, że nasz dyrektor pan Bogdan Sekinda – który miał odwagę przyjąć mnie do pracy w roku 1989, kiedy to byłem jeszcze studentem, nosiłem długie do pasa włosy i ekscentrycznie się ubierałem – na poważnie rozważał, czy nie zorganizować mi służbowego mieszkania w szkolnym budynku. I taka panowała tu atmosfera: przyjacielska, niemal rodzinna. Stąd się nie wychodziło po zakończeniu lekcji. Tu się toczyło życie i szkolne, i intelektualne, i towarzyskie. I to na wielu rożnych poziomach.
Pamiętam, kiedy zdecydowałem się prowadzić dodatkowe zajęcia rozszerzające program nauczania, przychodziło na nie ponad 60 osób! W piątki o 20.00! Zdarzało się, że kończyliśmy je po 22.00 i niektórzy mieli problem, bo rodzice nie chcieli uwierzyć w ich odpowiedź na pytanie: „gdzie byłeś?” – „w szkole”. Ale muszę też powiedzieć, że na początku swojej szkolnej kariery dostałem ogromne wsparcie od moich koleżanek i kolegów. I od ówczesnej dyrekcji. Bogdan Sekinda i Hanna Biziel pozostają dla mnie do dziś wzorem szefów! I jeżeli odniosłem sukces jako nauczyciel – a z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się, że tak – to też dlatego, że pracowałem w takim zespole, gdzie miałem od kogo się uczyć tego zawodu. A moje starsze koleżanki i moi starsi koledzy wspierali moją nauczycielską „odmienność”, dostrzegając w niej wartość. To bardzo ważne, bo w szkole nie działa się samemu.
Dlaczego odszedł pan z liceum?
Nie zawsze było różowo. Pracowałem tu przez 16 lat. W tym czasie zmieniały się sposoby zarządzania, zmieniała się wizja szkoły. I powoli to moje miejsce na ziemi stawało się coraz mniej moje, stawało się coraz bardziej obce. W końcu nadszedł taki moment, że u siebie czułem się tylko wtedy, kiedy zamykałem drzwi do mojej sali (nr 35 na pierwszym piętrze) i rozpoczynałem lekcje. Ale poza klasą i lekcjami czułem się nieswojo. Tym bardziej obco, im bardziej kiedyś byłem tu u siebie. W końcu przy kolejnych zmianach uświadomiłem sobie, że dla mnie nic się już tu nie zmieni i zdecydowałem się odejść. Zresztą w ogóle wtedy odszedłem z zawodu. Może to nie tylko José Martí, ale całe szkolnictwo stawało się już nie dla mnie?
Czy praca ze studentami daje więcej satysfakcji?
Nie. To jest w ogóle nie do porównania. Tym bardziej, że pracuję na uczelni artystycznej. Zakres moich zainteresowań, cel dydaktyczny są zupełnie inne. Może, gdybym pracował na polonistyce, te doświadczenia byłyby bardziej porównywalne. Ale to dobrze, że nie są. Bardzo lubię swoją obecną pracę. A jednocześnie dzięki pracy w szkole czuję, że moja dusza (czy serce, czy mózg, czy nie wiem co) nauczyciela–polonisty też mogła się w życiu zrealizować. Pamiętam, kiedy poprowadziłem swoją pierwszą lekcję (jeszcze w ramach zajęć z metodyki nauczania podczas studiów), poczułem, że to jest właśnie to co chcę robić. Nic chyba nie może dorównać poczuciu satysfakcji jakie towarzyszy dobrze przeprowadzonej lekcji. No, może czują to aktorzy po dobrze zagranym Hamlecie. Albo Papkinie.
Są takie momenty, których się nie zapomina. One są trudne do opisania. Ale pamiętam np. jak kończyłem lekcję o poezji Tuwima. Klasa matematyczno-fizyczna. Temat dosyć trudny, bo poezja nie jest tylko o uczuciach i wzruszeniach, ale o całej skomplikowanej maszynerii języka. O jego gramatyce, o zasadach, o łamaniu zasad, o słowach, dźwiękach, literach.
No jednym słowem – trzeba się napracować. Pamiętam siedzącego w pierwszej ławce ucznia, który przez całe te 45 minut nie otworzył nawet zeszytu (w ogóle nie wiem, czy on prowadził jakikolwiek zeszyt), który pomimo dzwonka na przerwę nie ruszył się z ławki, siedział jeszcze w chwilę i wychodząc z klasy jako jeden z ostatnich trochę stwierdził, trochę zapytał: „panie profesorze, ale ten Tuwim to dobry poeta?”. Kiedy to piszę, to w ogóle nie oddaje tamtej sytuacji. Bo trzeba by widzieć tego ucznia, jego skate’owy look, wiedzieć, że nie był zainteresowany językiem polskim, nie był zapewne też miłośnikiem poezji. A jednak, wtedy na tamtej lekcji, coś mu się spodobało. Jakoś się w tę poezję zasłuchał. Poczuł ją. Zrozumiał. To było widać w jego ciele, w ruchach, w twarzy, w głosie, w tym stwierdzeniu – pytaniu.
Dla nauczyciela to są niezwykle ważne momenty. Tym bardziej, że ja nigdy nie byłem zainteresowany pracą z tzw. olimpijczykami. Nie chciałem nigdy być nauczycielem od olimpijczyków. Chciałem do literatury przekonać wszystkich, również tych, którzy nie marzyli o polonistycznych studiach (lub zaczynali o nich myśleć dopiero pod wpływem naszych lekcji).
Dla magazynu Vogue pisze pan artykuły dotyczące historii mody w sztuce. Czy faktycznie ubiór stanowi to, co łączy ludzi, kulturę, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Strój jest w pewnym rodzaju językiem. Co nam może powiedzieć o nas samych?
No właśnie! Moda jest ciekawa, kiedy można ją czytać. Kiedy coś znaczy. Kiedy staje się źródłem wiedzy o świecie. To mnie w modzie interesuje. I tego uczę swoich studentów. Czytania mody. Traktowania jej (jak pani powiedziała) jako języka. A więc również i budowania wypowiedzi w tym języku. Moda oczywiście jest formą ekspresji, wyrażania samego siebie, ale dla mnie fascynujące w modzie jest nie to, że mówi coś ona o jednostkach. Ale o świecie, o społeczeństwach, o życiu codziennym ludzi, o wyznawanych przez nich wartościach, o radościach i kłopotach. O dążeniach i marzeniach. Tym mocniejsze stawało się moje zainteresowanie modą, im bardziej odkrywałem w niej literacką zdolność do opowiadania historii.
A jak pan ocenia modę szkolną/młodzieżową w latach 90.?
W tym temacie jestem niewiarygodny. Bo patrzę na nią przede wszystkim przez pryzmat dzisiejszych czasów i z punktu widzenia moich dzisiejszych zainteresowań zawodowych. A dziś moda lat 90., mówiąc krótko, jest „cool”. W roku 2015 przygotowałem nawet w Akademii taki performance, zatytułowany Twerk like teen spirit, w którym jedną z głównych ról grały ubrania z lat 90. (wyciągnięte wówczas gdzieś spod ziemi przez Hankę Podrazę jedną z najlepszych polskich kostiumografek). Wtedy to było jeszcze trochę szokujące, ale dziś wiadomo, że moda młodzieżowa lat 90. ma swoje ważne miejsce w historii.
Lubi pan Bielany. Jakie były kiedyś, jakie są teraz?
Liceum José Martí to była moja pierwsza praca. I pierwsze po Uniwersytecie stałe miejsce
w Warszawie, do którego przyjeżdżałem codziennie. W ten sposób Bielany (wtedy chyba jeszcze Żoliborz–Bielany) stały się moim miejscem w Warszawie. Najpierw przyjeżdżałem tu do pracy, potem do znajomych i przyjaciół, których miałem tutaj coraz więcej, stopniowo moje życie przenosiło się na Bielany. Wreszcie tu zamieszkałem na stałe. I to w dodatku w miejscu z widokiem na plac Konfederacji. Tego widoku wszyscy mi zazdroszczą. Jest coś w tej dzielnicy takiego, że od początku poczułem się w niej dobrze. Właśnie od pewnego październikowego słonecznego dnia, kiedy przyjechałem na rozmowę w dyrektorem XXII LO im. José Martí i przechodziłem przez dziedziniec szkoły pełen młodzieży. Wyglądało to jak obrazek z campusu jakiejś światowej uczelni.
Urok Bielan polega na tym, że one się zmieniają i nie zmieniają jednocześnie.
Autor zdjęcia: Karol Dadas
Śniadania w Café de la Poste. Dlaczego?
Café de la Poste to kolejne moje stałe miejsce na Bielanach. Po pierwsze – mam je tuż pod domem. Po drugie – od początku było to z założenia francuskie bistro, miejsce, które nie tyle świadczy usługi gastronomiczne, ile kształtuje życie społeczne. CDLP wyciągnęło nas – okolicznych mieszkańców – z domów, sprawiło, że się poznaliśmy, że mówimy sobie „dzień dobry” (przynajmniej większość z nas, bo z tym mówieniem sobie „dzień dobry” jest w Polsce XXI wieku bardzo ciężko), że się do siebie uśmiechamy, że ze sobą rozmawiamy. No i mój pies uwielbia tamtejszą bagietkę.
Rozmawiała: Karolina Rudzik
Wywiad ukazał się w jubileuszowej publikacji z okazji 75-lecia XXII LO w Warszawie.
Janusz Noniewicz – nauczyciel języka polskiego w XXII LO w Warszawie w latach 1989-2004. Obecnie jest kierownikiem Katedry Mody Wydziału Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.