Rudzik na Bielanach
„Zdarzyła mi się bardzo piękna historia z muzyką w tle”
Rozmawiam z wieloma osobami o Bielanach z lat 60., 70. czy nawet 80. Mówią jednym głosem, że były wtedy nieciekawe, szare, beznadziejne, zapyziałe. Czy ma pan też takie wspomnienia?
Absolutnie się nie zgadzam z tymi opiniami; to ówczesna rzeczywistość PRL-u była przaśna, byle jaka, ale nie Bielany! Bo koloryt dzielnicy tworzą przecież ciekawi ludzie, a nie szarość budynków. Z tymi ostatnimi też nie było tak źle: owszem – Wrzeciono, Wawrzyszew czy Chomiczówka były monochromatyczne, ale... Proszę spojrzeć na koloryt i układ architektoniczny Słodowca, który tak ciekawie zaprojektowali pod koniec lat 50. Piechotkowie: domy z białej cegły przedzielone czerwoną opaską wg pięter, w mieszkaniach liczne pawlacze i drewniana klepka, a nie PCV, mała architektura typu sklepy, pawilony handlowe, przychodnia, szkoła, przedszkole itd. Jeśli dodamy do tego lampowo – dworkowy urok Starych Bielan z lat 30… I wszystko wśród zieleni! Znajomi z Mokotowa czy Saskiej Kępy nie raz mi mówili: ale u was jest fajnie, tak jakoś inaczej, zupełnie odrębnie, podkreślam - odrębnie i jeszcze puszczański łoś co hasa po bielańskich lasach! Bo tak właśnie było.
A które Bielany lubi pan bardziej? Te sprzed lat czy te teraźniejsze?
I jedne i drugie. Nie robię podziału na gorsze czy lepsze. Dawniejsze Bielany miały dla mnie urok smaku oranżady w proszku wylizywanej z dłoni, zabawy na podwórku, a potem okrzyk z okna: Jasiu do domu, obiaaad, czy łażenie z krzesłami do sąsiadów, którzy posiadali pierwszy w bloku telewizor, by obejrzeć serial Bonanza, Wojna domowa czy Kobrę. To było wtedy coś. Swoista integracja społeczna: dzieciaki siedziały na podłodze z przodu, gapiąc się z rozdziawionymi gębami na ruszające się obrazki w telewizorze, dorośli siedzieli z tyłu. Tam się działy romanse międzykontynentalne! Panie szeptały dyskretnie: może szarlotkę własnej roboty panie sąsiedzie? Mam jeszcze w domu drugą, zajrzy pan? Stary będzie w robocie... Wsuwali aż im się im uszy trzęsły. Ale nie byli święci, bo cichaczem popijali z rękawa jakieś procenty, istna wieża Babel. Ja to doskonale pamiętam, ale nie chciałbym popadać w kombatanctwo pt. jak to się okopałem z koniem pod Siedlcami w 39 roku, z szabelką oczywiście. Natomiast Bielany współczesne niosą ze sobą powiew inności, gdyż nastąpiła zmiana pokoleniowa w wielu osiedlach, co jest naturalną koleją rzeczy. Teraz młodzi rządzą! I super. Często widzę, jak facet zasuwa wózkiem z dzieckiem na spacer, bo jego żona jest akurat w pracy. Role społeczne się już dawno odwróciły i należy się z tym pogodzić, ja to rozumiem. Co do obecnej architektury, hmm. Jest kilka miejsc, gdzie zniszczono tkankę, przestrzeń publiczną, stawiając koszmarne, niby nowoczesne bloki, zupełnie nie pasujące do otoczenia, zakłócając tym samym architektoniczny rytm dzielnicy. Tak czy siak, przyjmuję Bielany z całym dobrodziejstwem inwentarza i nie obrażam się na rzeczywistość.
O Bielanach powstało kilka piosenek. Śpiewał o nich Jarema Stępowski czy Maria Koterbska. Lubi pan te piosenki?
Tak, lubię, ale nie jest to moja muzyczna „bajka”, bo słucham zupełnie inne nutki i frazy. Wracając do tematu: motyw Bielan przewija się też np. u Ireny Santor – Maleńki znak czy Sidneya Polaka – Chomiczówka. Wspomniała Pani dwa nazwiska, które od razu kojarzą się z utworami: Jadziem na Bielany, Statek do Młocin, i oczywiście słynna Karuzela – Koterbskiej. I tu ciekawostka, którą odkryłem dawno temu: jako pierwsza nagrała tę piosenkę Irena Kowalska już w 1955 roku i jest to o wiele lepsze wykonanie z cudownym organowym intro. Co ja się tu będę wymądrzał? Obie piosenki są do odsłuchania na YT i warto je porównać. Polecam.
Gdy coś się działo na Bielanach, jechał pan tam ze swoim aparatem fotograficznym. Bielańską codzienność też pewnie pan utrwalał. Ma pan ulubione zdjęcie?
Zgadza się, tak właśnie robiłem już od lat 60. Ciekawiło mnie wszystko: absurdalne łatanie asfaltu na ul. Żeromskiego róg Lisowskiej podczas intensywnego deszczu, co samo w sobie mija się z celem, bo za chwilę ta dziura znowu będzie, wesołe miasteczko i karuzela przy Parku Olszyna, ówczesny słynny „Perski Jarmark” na Wolumenie, turniej szachowy w… Lesie Bielańskim, zima stulecia 1978/79 na ulicach Bielan itp. Tych zdjęć jest wiele i nie potrafię teraz wskazać ulubiony kadr. Mówimy o latach 1960 – 80, gdy nie było „cyfry”, ale „analog”: negatyw – pozytyw. Trzeba było bardzo uważać w trakcie ekspozycji: czułość filmu, pomiar światła, właściwa przysłona, czas naświetlania itd. 2, 3 ujęcia i pozamiatane. Bo klisza małoobrazkowa ma 36 klatek. Jeśli się pomyliłeś – zapomnij! Sam wywoływałem negatywy i robiłem odbitki pod powiększalnikiem „Krokus”. Wiele z tych fotografii pojawiło się wtedy w ogólnopolskim tygodniku dla młodzieży Na przełaj. I… wróciły jak bumerang wiele lat później, jako ilustracja do tekstów moich felietonów na łamach Naszych Bielan, były to wieloodcinkowe cykle, np. Zatrzymane w kadrze czy Bielany według Rudego. Można je bez problemu znaleźć w zakładce archiwum portalu gazety Nasze Bielany.
W miesięczniku Nasze Bielany był pan prawie od samego początku. Jak wspomina pan tę pracę? Jaki był odzew wśród mieszkańców, chcieli wspominać razem z panem? A może odnaleźli się w pana historiach lub zdjęciach?
Nasze Bielany istnieją od 1999 roku, a ja dołączyłem do zespołu redakcyjnego dokładnie w czerwcu 2003, za sprawą dużego materiału historycznego pt. Wolumen is great, oczywiście ze zdjęciami „Perskiego jarmarku” z 1976 roku mojego autorstwa. To było wydanie nr 50 miesięcznika NB. Dobry początek długoletniej współpracy, którą wspominam bardzo mile, gdyż była to fajnie poukładana ekipa i nikt, ale to nikt nie narzucał mi z góry tematów: masz napisać to czy tamto, o nie! Ja je sam znajdowałem na bielańskich ulicach, ponieważ szybko się połapano, że jestem „samotnym wilkiem”, który łazi, a raczej jeździ rowerem przez zakamarki Bielan własnymi ścieżkami. Efekt to blisko 200 felietonów opatrzonych licznymi zdjęciami, tych z minionej epoki oraz współczesnych. Swoją drogą – ciekawy temat dla socjologów czy varsavianistów – jak zmieniała się przez lata nasza dzielnica. Reakcje Czytelników NB z reguły bywały pozytywne, choć zdarzały się, co naturalne, głosy krytyczne, ale konstruktywne i te drugie doceniałem najbardziej. Że kogoś coś poruszyło, że ma odmienne zdanie, które należy uszanować. Na tym polega budowanie społeczeństwa obywatelskiego, naszych małych Ojczyzn, szukanie tego, co nas łączy, a nie dzieli, miałem tego pełną świadomość pisząc każdy tekst. Kończąc wątek – odpowiedzialność za napisane słowo to podstawa, której tak bardzo brakuje mi w mediach: prasie, radiu, telewizji i portalach internetowych.
Pracował pan też m.in. w Hucie na Bielanach.
Tak, byłem zatrudniony w Hucie Warszawa przez kilka lat, ale nie jako hutnik, lecz… plastyk, zgodnie z moim wykształceniem. Szczerze mówiąc, dość obojętnie wspominam ten czas, raczej do niego nie wracam, bo i po co? W pracowni plastycznej było jeszcze kilka innych osób… Sporo o tym pisałem na łamach Naszych Bielan w kilku cyklach pt. Jak robiłem na hucie. Zresztą większej pociechy ze mnie nie mieli, bo szybko zacząłem się kręcić przy zakładowej gazecie Hutnik Warszawski, gdzie prowadziłem Kącik melomana, pisząc wyłącznie o gwiazdach rocka: The Beatles, Pink Floyd, Santana, Niemen, Budka Suflera czy SBB. Ponadto często gościłem w rozgłośni zakładowej HW, gdzie prezentowałem utwory w/w artystów, żeby dany numer gazety był adekwatny do wspomnianego Kącika melomana, tak sobie to sprytnie wymyśliłem. Głośniki były rozmieszczone praktycznie na terenie całej huty oraz w biurowcach „A” i „B”. Wiem, że młodszej części załogi podobała się taka muzyka powiązana z tekstem, bo często dzwonili do redakcji i radiowęzła, prosząc o więcej. Jak widać już wtedy ciągnęło mnie w stronę mediów, co przydało się później w kolejnych działaniach kulturalnych, ale już na zdecydowanie większą skalę.
Jest pan autorem wielu okładek płyt winylowych i kompaktowych. Skąd czerpie pan inspiracje i pomysły na projekty okładek?
Tak, to prawda. Uzbierało się ich przez lata ponad 230. A inspiracja szła drogą skojarzeń na linii: dany artysta oraz tytuł płyty. Tam musi być spójność: klucz, „architektoniczny zwornik” między formą a treścią, pewnego rodzaju graficzny skrót myślowy, bo klient – meloman wpierw widzi w sklepie okładkę, wykonawcę i spis utworów i dokonuje wyboru: kupić czy nie? Miałem o tyle łatwiej, że od zawsze słuchałem muzyki klasycznej, pop, rock i jazz, co naprawdę bardzo pomaga w poruszaniu się po krainie magicznych dźwięków i przetwarzaniu jej na okładkę. Do tego dochodzi znajomość kompozycji obrazu i liternictwa. Stosuję rozmaite techniki: zdjęcia mego autorstwa, collage, pastela, rysunek odręczny, obróbka komputerowa itd. Na potrzeby wielu projektów okładek używałem rekwizytów, które miałem w domu: przedwojenną maszynę do pisania Remington, skrzypce, gitarę akustyczną, harmonijkę ustną, czy keyboard. W pokoju budowałem mini studio ze scenografią: stawiałem tło: obiekt, światła „parasolki”, aparat na statywie, bardzo dokładny pomiar światła i pstrykałem slajdy w formacie 6 x 6 cm, bo to musiała być „żyleta” pod poligrafię. Znajomość technik drukarskich bardzo mi to ułatwiała: mając pomysł, wiedziałem, w którym iść kierunku i osiągnąć pożądany efekt. Brzmi to pozornie prosto, lecz tak naprawdę jest to żmudny proces twórczy. Gdyż pomysł na okładkę musi wpierw powstać w głowie, a potem następuje cała reszta: Niemen, Grechuta, Skaldowie, Czerwone Gitary, Skrzek, Rusowicz, Menuhin, Lutosławski, Maksymiuk… Gdy teraz o tym pomyślę: kiedy miałem na to wszystko czas, to sam się temu dziwię. Ale, warto było spełnić marzenia plastyka i dodam tylko, że wszystkie, ale to wszystkie wydrukowane okładki mam w domowym archiwum. Reasumując: zdarzyła mi się bardzo piękna historia z muzyką w tle, o której długo by jeszcze mówić.
Napisał pan kilka książek. Między innymi o The Beatles. Skąd wzięła się u pana fascynacja tym zespołem?
To był naturalny proces, ponieważ dorastałem z ich muzyką, która stała się swoistym kanonem dla dalszych pokoleń, aż do dzisiaj. No ja bardzo przepraszam, ale skoro ich hity coverowali: Frank Sinatra, Elvis Presley, Count Basie, Ella Fitzgerald, Sarah Vaughan, Joe Cocker, Aerosmith, Oasis, Pearl Jam i wielu, wielu innych, to sprawa jest oczywista. Ze mną było tak, że usłyszałem ich w Radio Luxembourg, a potem poszło jak batem strzelił. Z czasem, uzbierałem ich całą dyskografię podstawową z lat 1962 – 70 oraz bootlegi. Ale, to nie jest tak, że zamknąłem się wyłącznie w kapsule czasu Fab Four, bo przecież na drugim muzycznym biegunie groźnie powarkiwali: Bob Dylan, The Animals, The Rolling Stones, The Who, Jimi Hendrix, Pink Floyd, King Crimson, Frank Zappa, Led Zeppelin, Deep Purple…, ech, ta lista jest naprawdę baaardzo długa. Mógłbym o tym rozmawiać w nieskończoność, a nie o to tu chodzi. W każdym razie do dziś przetrwali mimo swego wieku: Paul i Ringo, nagrywają nowe płyty, koncertują na ile to możliwe, udzielają się społecznie. I pomyślałem teraz na koniec naszej rozmowy, że mają w sobie twórczą siłę oraz pozytywną energię. A to w życiu jest najważniejsze. Czyż nie tak?
Rozmawiała Karolina Rudzik
Leszek Rudnicki - artysta plastyk, autor wielu okładek płyt polskich wykonawców, takich jak Czesław Niemen, Marek Grechuta Skaldowie, Czerwone Gitary. Autor wielu książek, m.in. Beatlesi. Kulisy sławy. Współpracował z Radiem Wawa Classic Rock i Jazz Radio. Felietonista miesięcznika Nasze Bielany. Fascynat i mieszkaniec warszawskich Bielan.