Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i Mariusz Kowalski
27 stycznia 2021

Olga Mecking

„Bycie spoza pomaga mi patrzeć na świat w unikalny sposób”

 

Znamy się od liceum, chodziłyśmy do tej samej klasy przez 4 lata. Pamiętam Cię jako bardzo nieśmiałą dziewczynę. Nikt zapewne nie spodziewał się, że zostaniesz znaną na całym świecie pisarką i że będziesz pisała artykuły do New York Times i udzielała wywiadów dla Vogue czy Newsweek. Jak myślisz jak do tego doszło?

 

Zostałam pisarką właśnie dlatego, że jestem nieśmiała. Nie muszę siedzieć w biurze i rozmawiać z ludźmi [śmiech]. Jako osoba bezdzietna może bym dała radę, ale z dziećmi sobie nie wyobrażam, ludzie są męczący [śmiech].

A co do mojego pisania, to zaczęło się to tak.

W 2011 roku pewna kobieta zadzwoniła na policję, bo moja najstarsza córka miała "napad wkurzenia" (jak to dwulatki czasem miewają). Klara nie chciała siedzieć w wózku, a ja, niewyspana (bo moje drugie dziecko urodziło się 6 tygodni wcześniej), zmęczona, nie mogłam jej pozwolić na bieganie. Mieszkaliśmy wtedy w Delft w Holandii: wąskie uliczki, kanały wszędzie, a do domu kilometr. Ja głodna i zmęczona. Więc córka do wózeczka. Niestety ona miała inną opinię na ten temat i wrzeszczała, więc pewna bardzo zaaferowana pani spytała się mnie, czy jestem au pair (no tak, młoda mama mówiąca w jakimś „dziwnym” języku musi koniecznie być au pair). Wytłumaczyłam, że nie, że jestem mamą tych dzieci. A że nie mówiłam wtedy po holendersku, pani uznała, że znęcam się nad moim dzieckiem i zadzwoniła po policję. Całe szczęście wszystko się dobrze skończyło. Uratowały mnie panie ze żłobka, które zamiast iść do domu po całym dniu z małymi dziećmi, czekały ze mną, aż policja przyjechała. Dały mi wodę, a córeczce sok.

W każdym razie wróciłam do domu rozdygotana. Do tej pory boję się, że sytuacja się powtórzy. Ale zrozumiałam też, że się strasznie wyizolowałam z dwojgiem małych dzieci. Nie znałam nikogo poza moim mężem i jego kolegami. Więc zrobiłam dwie rzeczy: zaczęłam chodzić na spotkania mam z dziećmi w Delft i założyłam bloga. Nazwałam go European Mama (bo jestem mamą, która urodziła się w Polsce, ale mieszka w Holandii, a mój mąż jest Niemcem). Pisałam o wychowaniu dzieci za granica, o wielojęzyczności. Po jakimś czasie zaczęło mnie denerwować to, że blogi przestały być fajną formą pisania, a stały się pracą. Więc nie tylko musiałam pisać, ale też znajdować zdjęcia i je przerabiać na potrzeby różnych sieci społecznościowych. A wtedy jeszcze dostałam się do różnych grup na FB, pełnych pisarzy i dziennikarzy piszących dla gazet i magazynów. Tam też redaktorzy pisali rzeczy w stylu, „jestem redaktorką w gazecie X, potrzebuje pisarzy piszących na tematy A, B, i C.” Jak blogowałam, mój angielski stawał się coraz lepszy i po wielu latach doszedł do poziomu takiego, żebym mogła pisać najpierw dla większych blogów, a potem dla gazet i magazynów. Więc w którymś momencie pomyślałam, „ja też potrafię.” No i rzeczywiście. Te grupy pisarzy odegrały też ważną rolę, bo tam redaktorzy po prostu podawali swoje adresy email. O wiele łatwiej jest wysłać tzw. „pitch” do redakcji jak masz email redaktora.

I ważne też było to, że ludzie pozytywnie reagowali na moje pisanie, czy na blogu, czy w gazetach, i nawet redaktorzy pisali „o to ciekawe, nie myślałam o tym w ten sposób. Napisz o tym!”

No i jedna rzecz: tak, teraz pisałam dla NYT, BBC, Guardiana i innych, ale: zaczęłam bloga w 2011 roku. Przez długi czas nie miałam z tego żadnych pieniędzy. Mój pierwszy artykuł w NYT ukazał się w 2018 roku, czyli 7 lat później! Niksen, moja książka, wyszła w tym roku. To 9 lat od samego początku do książki, czyli jakby „sukcesu!” To raczej coś z czego ludzie nie zdają sobie sprawy, myślą, że ja tak wyskoczyłam z niczego. To nieprawda!

Co do wywiadów, to zwykle organizują je dla mnie wydawnictwa, które wydały moją książkę, więc to raczej ich zasługa.

Dobrze pamiętam, jak mi opowiadałaś o tej sytuacji z kobietą, która wezwała policję. Byłam wtedy zaskoczona i przerażona, w jakim kraju teraz mieszkasz. Ale po chwili pomyślałam, że chyba to dobre miejsce – nikt nie przechodzi obojętnie obok ewentualnego nieszczęścia.

A dzisiaj mogę bez wątpienia powiedzieć, że jesteś inspiracją dla wielu osób, które są nieśmiałe, samotne i introwertyczne, które żyją na emigracji, które mają swoje obowiązki domowe i próbują pogodzić je ze swoją pasją. Jakie masz dla nich rady?

Moim zdaniem to nie była sytuacja typowa dla Holandii. W końcu coś takiego zdarzyła mi się tylko raz, a mieszkam tu ponad 10 lat. To chyba bardziej ma coś wspólnego z tym, jakie mamy wyobrażenia o rodzicach i ich roli. Rodzicielstwo bardzo zmieniło się w ciągu paru lat, coraz więcej wymaga się od rodziców. Nie wiem, czy takie sytuacje zdarzają się w Polsce, ale na pewno zdarzają się w USA. Dla przykładu, też w 2011 roku Amerykanka Kim Brooks miała podobną sytuację: ktoś zadzwonił po policję, bo Brooks zostawiła dziecko w samochodzie. Lenore Skenazy założyła grupę i cały ruch Free-Range Kids, bo zauważyła, że rodzice nie wysyłają swoich dzieci na dwór jak kiedyś. To chyba światowy problem. W Polsce zdarzyło mi się, że byliśmy na lotnisku w Warszawie i mój synek sobie leżał na ławce, bo był zmęczony. Jakaś starsza pani powiedziała do mnie „coś z nim jest nie tak, on jest lekceważony”. A potem powiedziała do moich córek, „zajmijcie się braciszkiem, bo go ignorują”. Oczywiście jest ważne, żeby nie zamykać oczu na cierpienie dzieci. Ale też nie przesadzać z atakiem na rodziców. Ta kobieta od razu pomyślała o zaniedbaniu! Nie znając nas i nie mając żadnych innych oznak, że moje dzieci są zaniedbane. Tak samo pierwsza myśl tamtej kobiety (czy wiedźmy, tak ją zaczęłam nazywać) to było „matka/au perka znęca się nad dzieckiem”. To też trochę niebezpieczne podejście - bo uderza w rodziców. Ja do tej pory mam traumę po tym spotkaniu z wiedźmą i jestem strasznie wyczulona na krytykę rodziców - a niestety jesteśmy ją otoczeni, bo wszyscy od Super Niani po książki i programy nam mówią, jak bardzo jesteśmy beznadziejni.

 

Z jednej strony jest więcej świadomości praw dziecka i tego, co jest potrzebne do zdrowego rozwoju dzieci, ale z drugiej rodzice dostają coraz mniej wsparcia, niestety. Więc mamy przemęczonych, zestresowanych rodziców, którzy muszą stawać na rzęsach, a potem zarzucają sobie, że są beznadziejnymi rodzicami, bo mają wrażenie, że nie dają rady z tymi wszystkimi oczekiwaniami (tu może zakończę, bo mogłabym o tym gadać godzinami).

Wiem, że wielu ludzi nieśmiałych zostaje pisarzami. Ja miałam po prostu wrażenie, że mam coś do powiedzenia. Że nigdy nie miałam wrażenia, że gdzieś przynależę, a przynajmniej za granicą to ma sens: nie przynależę tutaj, bo jestem z innego kraju.

A amerykański pisarz Frederick Forsyth pisał, że bycie pisarzem czy dziennikarzem, to bycie „spoza”, bycie outsiderem. I to właśnie bycie spoza pomaga mi patrzeć na świat w unikalny sposób i znajdować pomysły na artykuły w miejscach i rzeczach, które inni by zignorowali. Są fajne badania, które pokazują, że wyjazd za granicę dobrze wpływa na kreatywność (i pomaga odnaleźć siebie). Z jednej strony ma się, przynajmniej po jakimś czasie, jakąś znajomość kultury, w której się mieszka, ale z drugiej strony zawsze się będzie „obcym”. To najlepszy stan umysłu do pisania, bo jest się jakby ekspertem, ale też ma się świeży punkt widzenia.

To bardzo ważne, o czym mówisz i poruszasz też te tematy w swojej książce. Bardzo mi się podoba, że oprócz przekazywania swojej wiedzy i obserwacji na temat holenderskiego nicnierobienia oraz samego kraju i jego mieszkańcach, przemycasz informacje związane z Twoją rodziną, pochodzeniem, Twoimi doświadczeniami, codziennym życiem w Holandii. To jest po części książka o Tobie… Prawda?

Myślę, że każda książka jest trochę książką o jej autorze. A w przypadku Niksen - oczywiście, musiałam trochę opowiedzieć o tym, kim jestem, skąd tu się wzięłam. Zwłaszcza, że jestem Polką mieszkającą w Holandii, a moi czytelnicy są głównie z USA! Ale też musiałam wytłumaczyć Holenderkom, dlaczego ja jakby mam prawo pisać o tym kraju i jego kulturze. Jak pisałam artykuły o Holandii dla BBC, Holendrzy pisali do mnie, że to, co pisałam to głupstwo i dlatego powoływałam się na badania, ale też na własne doświadczenia. Miałam też nadzieję, że książka ukaże się w wielu językach, dlatego starałam znaleźć inne filozofie i trendy, które były podobne do niksen. Włosi np. mają swoje dolce far niente (słodkie nic nie robienie), Francuzi mają długie przerwy na obiad, my myślimy o niebieskich migdałach. Każdy naród ma coś takiego - może nie do końca identycznego jak niksen, ale coś podobnego.

Poza tym uwielbiam się uczyć języków (znam ich pięć, chociaż w różnym stopniu), więc bardzo spodobało mi się, że po holendersku istnieje słowo na nicnierobienie - po angielsku to do nothing, trzy słowa. Po niemiecku - nichts tun, dwa słowa. Po polsku nic nie robić, znowu trzy słowa. A po holendersku jedno: niksen! Bardzo praktyczne i wygodne.

Kierowałam tę książkę do odbiorcy amerykańskiego (chociaż oczywiście, nie tylko), gdzie tego typu książki są szalenie popularne. Amerykanie chętnie się rozpisują o tym, dlaczego np. francuskie dzieci są lepiej wychowane, a holenderskie szczęśliwe. Lubią czytać o „receptach na szczęście” z innych krajów, no i Niksen świetnie się w ten trend wpasowało.

Ale tak, gdyby tę książkę napisał ktoś inny, byłaby to inna książka. A że napisałam ją ja, jest taka, jaka jest. Czytałam parę książek typu niksen (np. hygge czy ikigai) i bardzo nie chciałam, żeby moja była podobna. Starałam się do niej „przeszmuglować” moje poglądy na sprawy, które są dla mnie ważne, na przykład równouprawnienie. Nie chciałam, żeby to była kolejna książka z cyklu, “pojechałam do kraju X i nauczyłam się tam filozofii Y”. Na początku (i na końcu zresztą też) nieco naśmiewam się z książek typu wellness. Patrzcie o to ja, gapa i fajtłapa mam czas na nierobienie niczego, a dom sam się sprząta, a wszystko to dlatego, że odkryłam magiczną formułę niksen! A potem się okazuje, że wcale tak nie jest i że to tylko ściema [śmiech].

Czytając Twoją książkę, zdałam sobie sprawę, że kiedyś faktycznie niksenowałam i że już nie niksenuję… Niksenowałam będąc dzieckiem, na przykład jadąc pociągiem i patrząc w dal, obserwując to, co dzieje się za oknem. A teraz jestem w pędzie, amoku pracy i z ciągłą listą rzeczy do zrobienia, w której zawsze coś odhaczam i zawsze coś dopisuję. W ten sposób nigdy się nie kończy! Ale gdyby jej nie było, poczułabym się źle i zagubiona... Czy my właśnie w takim świecie teraz żyjemy? Jesteśmy eierlegende Wollmilchsau?

No właśnie jako dzieci niksenujemy, bo możemy: nie musimy zarabiać pieniędzy, gotować sobie jedzenia, czy pracować. Szkoła to nasza praca, ale nawet wtedy miało się dość dużo czasu na wszystko. A badania pokazują, że z wiekiem czujemy się coraz bardziej zajęci. Po prostu inaczej odczuwamy czas. Jako dzieci każda sekunda była długa jak godzina, poczekać 5 minut to była KATASTROFA! A jako dorośli mamy wrażenie, że czas upływa o wiele szybciej, mimo że ilość sekund w minucie i ilość minut w godzinie się nie zmieniła. Oczywiście matki są chyba najbardziej zabiegane, bo po pierwsze są kobietami, a kobieta, która odpoczywa to broń Boże jakaś leniwa baba. Kobiety są też bardziej zajęte, bo wykonują więcej tzw. pracy emocjonalnej: uważanie, żeby wszyscy dobrze się czuli, planowanie, zarzadzanie własnymi uczuciami, dostrzeganie, że kończy się papier toaletowy i trzeba kupić nowy i co będzie na kolacje, a dziecko numer 1 ma wizytę u lekarza w środę. Jest to praca ważna, bo powoduje, że każdemu w domu (pracy) żyje się łatwiej, ale niestety nikt jej nie docenia. A to męczące, gdy cały czas ma się w głowie pełną listę rzeczy do zrobienia. A jednak jest ona potrzebna, bo ona pozwala nam zajmować się domem. Nawet ja mam taką listę w głowie, bo inaczej bym nie dała rady.  Po drugie dzieci bardzo skutecznie zajmują nam czas - nawet jak ich nie ma w domu, bo właśnie myślimy o nich i staramy się pamiętać, czy mają wszystko, czego im potrzeba, a w domu jest „mamo mamo maaaamooo moja siostra na mnie spojrzała i teraz jestem zła, a tu sobie stoi mąka na stole, ale będzie fajnie, jak ją wysypię na podłogę i w niej poskaczę!”

Zmienił się też sposób, w jaki pracujemy: już nie rękoma, a głową, przy komputerze. To jest super, ale przez tą całą technologię mamy wrażenie, że musimy być dostępni 24 godziny na dobę. I ponieważ większość rzeczy, które ma nam pomagać, sprawia, że wzrastają wymagania. W niektórych krajach ważne jest pokazanie, że się pracuje (tzw. face-time): masz umowę na X godzin, to musisz być w pracy te X godzin. I jak tak miałam, jak pracowałam w biurze tłumaczeń. Był taki czas, gdzie całymi dniami nie robiłam nic, bo akurat nie było zleceń i mogłabym iść do domu, ale nie miałam umowę na 8 godzin dziennie, więc musiałam siedzieć i zbijać bąki. Ale oczywiście pracodawcy chcą, żeby pracować więcej, im więcej tym lepiej. Efektywność pracy jest utożsamiana z ilością godzin spędzonych nad tą pracą. I tak często jest, ale nie zawsze: czasem praca daje się wykonać w taką ilość czasu jaką mamy. Czyli jak mamy 4 godziny, to ją wykonamy w 4 godziny, a jak mamy 6 to w 6. I często nie będzie różnicy.

A na dodatek, żeby było „zabawniej”, rożni guru nam mówią, że koniecznie musimy nad sobą pracować. Ulepszać się, udoskonalać się! Więc musimy dawać 100% w pracy, kolejne 100% w domu, 100% dzieciom, 100% mężowi, jeszcze mieć czas na sport i diety czy też kursy mieć. A no i oczywiście musimy się zdrowo odżywiać i sprawdzać etykietki w supermarketach, żebyśmy broń Boże nie zjedli jakieś chemii! Bycie człowiekiem nowoczesnym jest szalenie meczące. Tak, rzeczywiście jesteśmy eierlegende Wollmichsau. Tzn. nie jesteśmy, ale mamy wrażenie, że powinnyśmy być.

To, co pisałaś o tym zaganianiu, to bardzo powszechne, zwłaszcza u kobiet. I na początku mówiłam, “no to po prostu weź i usiądź sobie czasem!” To nie tak, niestety. Wtedy czujemy się winne, że nie robimy tego, co powinnyśmy robić. A jak ktoś nam mówi, żebyśmy po prostu usiadły, to czujemy się winne, że czujemy się winne, że nie możemy odpocząć. Myślę, że lepszym podejściem byłoby zaakceptowanie tego uczucia winy i wytłumaczenie sobie, że odpoczynek jest ważny - dla nas też! I każdy sobie nic nie robi w swoim czasie i tyle, ile może. Nie ma tak, że trzeba niksenować przez 30 minut każdego dnia. Chociaż trochę. To jest lepsze niż wcale, wystarczy parę minut. Albo wykonywać czynności, które są monotonne, np. robienie na drutach czy kolorowanie, czy gotowanie – cokolwiek, co zajmie nam ręce i da nam wrażenie, że jesteśmy produktywni, ale pozwoli umysłowi sobie trochę odpocząć. 

Czy swoją książkę kierujesz głównie do kobiet? Do kobiet, które poza pracą zawodową pracują jeszcze w domu - zajmując się dziećmi gotując, piorąc, prasując, sprzątając, …itd.? Do kobiet, które pragną być idealne i perfekcyjne?

Ja jestem kobietą i takie są moje doświadczenia. Ale moja redaktorka powiedziała, „ale mężczyźni też są twoimi czytelnikami”. I rzeczywiście. Kobietom trudno jest nic nie robić, ale mężczyznom czasem też, bo się utożsamiają ze swoją pracą i mają wrażenie, że są niczym, jeżeli nie pracują albo zarabiają pieniędzy. Kobiety chcą być idealne we wszystkim, a mężczyźni w pracy, ale wydaje mi się, że mężczyźni coraz bardziej odczuwają napięcie między pracą a pragnieniem bycia w domu, z rodziną. Dzisiejsi ojcowie są bardziej zaangażowani niż ich właśni ojcowie. I też mężczyźni coraz bardziej rozmawiają o tematach “zarezerwowanych” dla kobiet, na przykład o depresji poporodowej (tak, mężczyźni też ją miewają). Starają się też być lepszymi rodzicami niż ich ojcowie. I słuszne to i sprawiedliwe. Ja mam taką nadzieję, że jeżeli mężczyźni zrozumieją sytuację kobiet, to spotkamy się gdzieś w środku. I każda para, każde małżeństwo, czy w ogóle każdy człowiek będzie mógł sobie ułożyć życie, jak mu pasuje. Ale myślę, że nie powinnyśmy tego zwalać na jednostkę, to powinno dotyczyć całego społeczeństwa…

Dolce far niente, sjesta, szabat, wu-wei, den inneren Schweinehund auslassen, hygge, gezelligheid, saudade, niksen… tu po prostu chodzi o zrobienie pewnej miłej pauzy w naszym codziennym życiu. Czy Twoja książka powstała dlatego, żeby powiedzieć i uzmysłowić innym „stop, zwolnij i bądź szczęśliwszy”?

Tu bardziej chodziło o to, żeby pokazać, że chęć nie robienia niczego nie jest tylko cechą holenderską, tylko ludzką. Prawie w każdym języku i w każdej kulturze jest jakiś podobny koncept, nie zawsze tu chodzi konkretnie nicnierobienie, ale przynajmniej o zastanowienie się, zatrzymanie się, zrobienie sobie przerwy. Przecież po polsku siódmy dzień tygodnia to niedziela, czyli „dzień, w którym się nie pracuje!” A w kulturze chrześcijańskiej lenistwo to jeden z grzechów głównych - ale też przepracowanie czy pracowanie z egoistycznych powodów!

Takie np. hygge jest tak związane z kulturą duńską (czy ikigai z japońską), że trudno je naśladować gdzie indziej. A niksen jest ludzkie i uniwersalne.

Niksen, nic-nie-robić - to brzmi tak banalnie. Ale jest chyba bardzo trudnym zadaniem… “Niksenowanie” na kanapie - ten sposób “niksenowania” wymieniasz najczęściej w swojej książce. W jaki sposób jeszcze “niksenujesz”, czy “olgujesz”, jak mówi Twój mąż Nikolai?

No właśnie brzmi banalnie, a trudniejsze niż się wydaje [śmiech]. Głównie wygląda to tak, że jak mam czas, to czytam, bo bardzo lubię czytać. I czasem coś przeczytam, o czym muszę pomyśleć dalej, bo albo ładnie napisane, albo coś ciekawego, albo po prostu wydarzyło się coś superciekawego w książce i musze sobie odsapnąć trochę. I wtedy odkładam tę książkę i zaczynam myśleć o tym, co się stało w powieści, ale potem moje myśli odlatują dalej i zaczynam dumać o czymś zupełnie innym. To właśnie jest niksen.

Albo kiedy jadę tramwajem, autobusem czy pociągiem. Mam ze sobą książkę, ale czasem wolę spojrzeć przez okno i patrzeć, jak zmienia się krajobraz (to też pomaga mi się nie zagapić i wysiąść na właściwym przystanku).

Mój mąż używa mojego imienia do określenia wielu rzeczy. Na przykład rum-olgern, czy olgowanie, to po prostu siedzenie na kanapie z książką w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej. To dość typowa dla mnie pozycja.

Ale czasem też mówi verolgern, czyli przeolgować - znowu zapomniałam, że mam termin u lekarza.

O kanapie pisałam, bo akurat dostałam nową i ona jest taka wygodna. No i na niej często niksenuję, ale też pracuję nad nowym artykułem czy też zastanawiam się, co też jeszcze trzeba załatwić. 

Ewa Foley – promotorka pozytywnego życia, która prowadzi treningi rozwijające inteligencję duchową i emocjonalną, motywujące do zdrowego, twórczego i odpowiedzialnego życia, na co dzień mieszkająca na warszawskich Starych Bielanach – w jednej ze swoich książek pisze o tym, jak ważny jest oddech. Czy podczas “niksenowania” robisz sesje oddechowe?

Absolutnie nie, nie robię nic. W ogóle tę książkę napisałam w ten sposób, bo denerwowało mnie to, że zawsze musimy być pozytywni. I nad sobą pracować. I ciągle się udoskonalać. A co, jeśli czujemy się źle? Dlaczego nie możemy sobie pozwolić na zły dzień albo dwa, albo trzy? Dlaczego nie możemy po prostu stwierdzić, jestem jaka jestem, walić to? Amerykańska pisarka Barbara Ehrenreich pisała o tym “terrorze wellness” w swoich książkach. To, że istnieją wszelkiego rodzaju trendy wellness, sposoby na poprawienie sobie humoru czy zdrowszego jedzenie, to same w sobie nie jest złe. Problem pojawia się wtedy, kiedy mamy wrażenie, że MUSIMY być lepsi, zdrowsi czy bardziej optymistyczni. Że jeżeli ciągle nad sobą nie pracujemy, to jesteśmy beznadziejni, że jesteśmy jakąś porażką. A może wcale nic nie musimy?

Z takim indywidualistycznym podejściem jest jeszcze jeden problem: możemy wtedy wmawiać ludziom, że mają problemy, bo np. nie poszli na ten czy tamten kurs jogi, czy rozwoju osobistego, a nie na przykład dlatego że mają trudną sytuację rodzinną albo właśnie się rozwodzą. Mówimy ludziom: nie masz depresji, brakuje ci po prostu mindfulness! A to okrutne, bo ludzie miewają prawdziwe problemy, których kurs czy dwa nie rozwiążą. 

Ostatnio czytałam ciekawą książkę Breath: The New Science of a Lost Art Jamesa Nestora. On pisze o tym, że to, jak oddychamy, jest ważne dla naszego zdrowia, i że wiele z nas oddycha za płytko. Dla mnie to kolejna rzecz, w której jesteśmy beznadziejni (źle jemy, źle śpimy, źle chodzimy i źle siedzimy i jeszcze nawet oddychać nie potrafimy).

Nie robię sesji niksenowych tak, jak ludzie czasem medytują. To raczej stan, w który ja po prostu wpadam, nie muszę tego planować (ale to ja, niektórym ludziom pomaga zaplanowanie i zapisanie tego w kalendarzyku).

“Cokolwiek potrafisz lub myślisz, że potrafisz, rozpocznij to. Odwaga ma w sobie geniusz, potęgę i magię”. To chyba moja ulubiona sentencja Johanna Wolfganga von Goethe - patrona naszego liceum. Czy zgadzasz się ze mną, że mimo codziennego zapracowania powinniśmy mieć odwagę na niksen?

Ależ oczywiście! Nawet powiem więcej: czas na nicnierobienie, zbijanie bąków, marzenie o niebieskich migdałach nie powinno być luksusem. To przestrzeń, w której myśli mogą się poobijać w naszych głowach i czasem ze zderzenia, dwóch albo więcej myśli, pojawia się coś nowego. Ja czasem myślę o przestrzeni negatywnej: niby nic, a dobrze zagospodarowana przestrzeń negatywna sprawia, że nasza wiadomość staje się bardziej widoczna. Bez przestrzeni negatywnej nikt by jej nie zauważył. Tak samo z czasem wolnym: jest bardzo ważnym elementem naszego życia. Najlepsze pomysły nie biorą się z tego, że ktoś bardzo dokładnie skupił się na rozwiązaniu jakiegoś problemu albo mówił sobie: napiszę książkę” i siedzi przed komputerem i czeka aż mu przyjdzie jakiś pomysł. Raczej najlepsze pomysły mamy wtedy, gdy nie skupiamy się na niczym konkretnym. Kiedy idziemy na spacer. Kiedy stoimy pod prysznicem. Albo leżymy w cieplej wannie. Kiedy na moment siadamy i nie myślimy o niczym i dajemy naszym myślom trochę poszaleć. Zdarzyło mi się to wiele razy i czasem, jak siedzę na tej mojej kanapie, to nie niksenuję, ale po prostu pracuję nad artykułem. Ta niewidoczna, niezauważalna część pracy kreatywnej jest tak samo ważna, jak sam proces pisania albo malowania obrazu.

Co więcej, niksen pomaga nam podejmować lepsze decyzje, zwłaszcza te bardziej skomplikowane, jak na przykład znalezienie odpowiedniego mieszkania, jeżeli ma się parę do wyboru, a każde ma inne wady i zalety (i to właśnie badał holenderski socjolog Ap Dijksterhuis): to mieszkanie jest większe, ale tamto jest lepiej położone, a to ma duże kuchnie. Można napisać listę plusów i minusów każdego mieszkania, ale lepiej jest zrobić coś zupełnie niezwiązanego z szukaniem mieszkania: pójść na spacer albo na rower, albo do muzeum. I wtedy nagle się okazuje, że w naszej głowie pojawia się właściwa decyzja. Czary-mary normalnie!

A tak na koniec, bardzo spodobały mi się słowa Cathariny Haverkamp holenderskiej ekspertki od wychowania dzieci. Powiedziała mi tak: „Bardzo podoba mi się, że piszesz o niksen. Musimy mieć czas na robienie niczego. Bo musimy się przyzwyczaić do nowego sposobu życia. Musimy przestać pędzić, potrzeba nam więcej ciszy”. Niksen może nam pomóc w tym gwałtownie zmieniającym się świecie, dać czas na zastanowienie się nad nowymi sposobami życia, bycia razem, budowania więzi.

 

Kora, ja i Ola w 2000 r. :)

 

Ja, Kora i Ola w 2019 r. 

 

Rozmawiała Karolina Rudzik

 

Olga Mecking – pisarka, dziennikarka i tłumaczka. Urodzona w Warszawie, mieszka obecnie w Holandii. Pisała m.in. do GuardianaNew York MagazineThe Washington Post.

 

Artykuły z tej kategorii

12 września 2024
Chodź,
21 sierpnia 2024
„To
25 lipca 2024
„Byłem