Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i Anna Maria Adamiak
17 sierpnia 2022

Roman Duszek

 

„Nikt nas nie traktował wyjątkowo”

 

 

 

Mieszkał Pan na Bielanach na Chełmżyńskiej, dziś Płatniczej. Gdyby można było się przenieść w czasie do tamtego okresu, do lat 40-tych i 50-tych, to co Pan widzi? Czy mógłby Pan to opisać?

 

Są to „migawkowe ujęcia”. Pamiętam, że rodzice wnosili węgiel aż na trzecie piętro, w blokach „Towarnickiego”, na którym mieszkaliśmy. Pamiętam także wysokie krawężniki i kocie łby na Płatniczej, którą darzę dziś wielkim sentymentem. I szklarza, który chodził po domach szklił w nich okna.  Był też pan, który ostrzył noże, w swym mini-warsztacie z napędem nożnym. Po ulicach chodził też handlarz szmatami. Reklamowali się bardzo głośno. Na placu Konfederacji była pętla autobusu Z, który przyjeżdżał z Żoliborza. Autobus stawał wtedy na rogu, gdzie obecnie jest sklep spożywczy. Niedawno narysowałem z pamięci ten pojazd i o dziwo pamięć czterolatka wydaje się być bardzo dobra.

 

autor: Roman Duszek

 

Nim powiem parę słów o Płatniczej, wspomnę, że ta część Bielan, z uliczkami sąsiednimi, nosiła miano „Zdobyczy Robotniczej,” jako, że planowane domy mieli zamieszkiwać robotnicy. Plan do końca się nie powiódł a moi Rodzice kupili tam segment. Domy na Płatniczej były kiedyś bardzo skromne. Do naszego domu wchodziło się najpierw do bardzo małej sionki, w bok odchodziły drzwi i przechodziło się w pokój dzienny, który był przejściowy. Następnie wchodziło się do kuchni, z której wychodziły drewniane schody z zakrętem na piętro. Kuchnia była wyposażona w kuchenkę węglową. A węgiel był składowany w bardzo małej piwniczce, do której prowadziły wąskie i kręte schodki. Węgiel wędrował do nas na plecach pana Banasiaka, który, obok składu węgla, miał nieopodal sklep na Płatniczej, w którym jego żona sprzedawała warzywa, wspaniałe kiszone ogórki i kwaszoną kapustę. Na ladzie stał wielki słój z cukierkami dla takich jak ja klientów. Dobrze pamiętam Banasiaka. Był ogromnej postury, miał niski tubalny głos.

W moich wspomnieniach jest także nasz ogródek, który był miejscem moich dziecięcych zabaw. Bawiłem się tam w piaskownicy, wraz z moją nianią, gdy moi rodzice byli w pracy. Miałem też starszego kolegę-sąsiada, który pokazał mi, jak sprytnie zamyka pszczołę w nasturcji. Też próbowałem, ale dla mnie skończyła się ta zabawa nieprzyjemnym użądleniem i krzykiem.

Przed domem rósł wielki krzak bzu, który do dzisiaj jeszcze istnieje, niestety już w formie szczątkowej. Po rozpoczęciu wojny nikt nie miał głowy do pielęgnacji ogródka, w którym wkrótce wyrosły chwasty. W 1940 roku na początku okupacji i wielkiego głodu – tym chwastem okazała się być lebioda, którą można było jeść, jak szpinak, więc w tamtych czasach była zbawienna. Kolejną migawką wspomnień z tamtego okresu są latarnie gazowe, które były zapalane i gaszone ręcznie przez latarnika każdego dnia. Miał swoją drabinkę i często czyścił szybki latarni. Płatnicza ma nadal swój charakter, bo fasady domów w większości zostały takie same. Jednak z cichej, lokalnej uliczki, stała się „magistralą pieszą” z racji pobliskiej stacji metra Stare Bielany.

 

Roman Duszek 1952

Roman Duszek w 1952 r. 

 

Uczęszczał Pan do gimnazjum Marianów, a później do Liceum na Barcickiej, które ukończył Pan w 1953. Jak wspomina Pan czasy szkoły średniej?

 

W 1948 roku poszedłem do gimnazjum Marianów. Trzeba tam było zdać wcześniej egzamin wstępny. Do szkoły codziennie szedłem z Płatniczej do Lasu Bielańskiego, przy kościele Kamedulskim. Uczyli tam świetni pedagodzy, których wspominam bardzo dobrze. Pamiętam, że bawiliśmy się z nauczycielami w podchody. „Zrywaliśmy się” z klasy i chowaliśmy się w Lesie Bielańskim (takie zbiorowe wagary), oni nas szukali… Chyba to w dzisiejszych czasach nie byłoby możliwe… Ale to była świetna zabawa. W mojej szkolnej migawce wspomnień widzę szkołę, która stoi w narożniku, a po obu stronach są ruiny. Chodziliśmy po tych wypalonych częściach budynku, na wysokości pierwszego piętra. Nauczyciele o tym nie wiedzieli, ale jeśli ktoś po tym przeszedł, zyskał uznanie wśród kolegów. Gdy gimnazjum u Marianów zostało zamknięte, poszedłem do Liceum na Barcickiej. Szkoła mieściła się w wieloapartamentowym budynku mieszkalnym, przystosowanym do nowej roli. Pamiętam błyszczące, czyste i zadbane podłogi, na których się często ślizgaliśmy. Do dobrego tonu należało również zjeżdżanie na poręczy – bez trzymanki. Pan Władysiuk, woźny, był drugim władcą szkoły, obok prof. Zofii Ringmanowej, dyrektorki liceum. Wszystkiego doglądał. Miał służbówkę – małe mieszkanko na dole, w suterynie. Natomiast nasza dyrektorka była wspaniałą osobą, cieszącą się autorytetem. Gdy wchodziła do klasy, zapadała cisza. Nie podnosiła nigdy głosu, wystarczyło, że spojrzy, to wszyscy się momentalnie uspokajali. Pamiętam, że kiedyś na zajęcia fizyczne została sprowadzona maszyna elektrostatyczna. Stając na gumowej wycieraczce i kręcąc korbą, ładunek elektryczny stawiał dęba włosy na głowie. W pewnym momencie poczułem dość mocne ukłucie w ucho. Pomyślałem, że jakiś kolega musiał mnie uziemić. Odkręciłem się szybko, używając „wiązanki” niecenzuralnych słów… a za mną stała prof. Zofia Ringmanowa. Zamarłem. A ona patrzyła na mnie tym swoim spojrzeniem…

W tamtych czasach do dobrego tonu należało palić już papierosy. Mieliśmy swój klub palaczy, który zbierał się na ostatnim piętrze, na podeście przed wejściem na strych, a opary dymu schodziły jak mgła na klatkę schodową… Od czasu do czasu mieliśmy nalot naszego profesora Romana Kadzińskiego, który nas wyganiał. Pamiętam do dziś paczkę dobrych papierosów, jakie ze świadectwem maturalnym, wręczyła mi dyrektorka szkoły prof. Zofia Ringmanowa. Gdy jeszcze byłem uczniem, często, krzywiąc się krzywiąc się, narzekała, że palę zły tytoń. Miała rację. Była osobą o złotym sercu. Muszę jeszcze powiedzieć, że w tamtych czasach, politycznie trudnych, powojennych, trudno było być dyrektorką. Musiała zapisać się do partii SD (Stronnictwo Demokratyczne). Chroniła szkołę, jak mogła. Moim ostatnim kontaktem z Zofią Ringmanową był jej pogrzeb. Zaprojektowałem dla niej kamień nagrobny.

 

Byliście dziećmi okupacji i wojny. Czy nauczyciele traktowali Was z delikatnością i ostrożnością?

 

To pytanie zadała Pani z perspektywy dzisiejszego pedagoga… Kiedyś było jednak inaczej. Wszyscy byliśmy po tych samych przeżyciach. Nikt nas nie traktował wyjątkowo. W ogóle jestem zdania, że taka metoda traktowania specjalnego nie przynosi dobrych rezultatów. Mam takie pedagogiczne obserwacje, bo przez wiele lat pracowałem na Uniwersytecie w Stanach. System amerykański jest przejęty tym, aby nie stresować dzieci. Na studiach są studenci, którzy mają, jak to nazywam, „cienką skórę.”  Często zwrócenie rzeczowej uwagi staję się ich osobistą tragedią. Byli dotąd przekonywani, że są najlepsi i zawsze, w szkole średniej mieli najwyższe stopnie. A ja ich przygotowywałem do prawdziwego życia, bo przecież kiedyś zaczną pracować w agencjach reklamowych i biurach projektowych i będą słyszeć słowa mocnej krytyki, które trzeba odpowiednio przyjąć. Uważam więc, że dzieci powinny dorastać w naturalnym środowisku, tak jak rośliny, które się przebijając się do światła się silne. Nie można wychowywać dzieci w idealnym, sterylnym środowisku. Trzeba być uodpornionym na bakterie, by przetrwać. Bo życie nie jest idealne i trzeba sobie z nim poradzić.

Po wojnie poszedłem od razu do 4 klasy, w Miedzeszynie, gdzie wcześniej mieszkaliśmy. W czasie okupacji nie było szkoły. Ale biegle czytałem od wczesnych swoich lat i pierwszą gazetę przeczytałem w wieku 4 lat – tak głosi rodzinna legenda. Pamiętam, że w dzieciństwie „pożerałem” książki. I pamiętam, że z tatą jeździliśmy do Warszawy i widziałem na własne oczy płonące getto warszawskie. To było przerażające. Sceny z filmu Romana Polańskiego pt. Pianista są tymi samymi scenami, jakie ja pamiętałem. To były ciężkie przeżycia.

U ojców Marianów mieliśmy reżim i dyscyplinę. Pedagodzy w liceum byli wymagający. Wspominam to z wdzięcznością.

 

Jeszcze muszę dodać, że jest pewna luka w mojej edukacji, bo X klasę postanowiłem przestudiować „gruntownie” w dwa lata. Dużo wagarowałem… chodząc na Koszykową do ogromnej, publicznej biblioteki. Uwielbiałem czytać i uczyć się tego, co mnie interesuje, wychodząc daleko poza oficjalny program. Była to taka druga, równoległa szkoła.

 

W 1952 ukończył też szkołę Jacek Kuroń. Co do jego osoby są mieszane odczucia i wspomnienia. A jak Pan go wspomina?

 

Znałem go dobrze i pamiętam, że siedział w pierwszej ławce po prawej stronie klasy, pod ścianą… tuż za nim siedziałem ja. Był bardzo dobrym kolegą w klasie i zapalonym członkiem klubu palaczy. Jacek był ideowo wierzący w socjalizm i wszystkie formy jakie on przyjmował w Polsce. W odróżnieniu od tych co udawali, że wierzą Jacek był autentyczny Za to właśnie go ceniłem jako człowieka, nie wnikając dziś w ocenę samej ideologii. Pamiętam ożywione dyskusje jakie prowadził na lekcjach religii (miały miejsce jeszcze w 1952 roku) z naszym księdzem Kozłowskim. Jacek formalnie nie chodził na lekcje religii, ale ksiądz nie wnosił obiekcji, gdy chciał pozostać. Na naszych oczach odbywało się ścieranie idei marksistowskich z filozofią chrześcijańską. Były to pasjonujące pojedynki słowne, wymagające wiedzy, którą obie strony wykazywały.

W 1956, gdy Polska wrzała, bywałem na zebraniach studenckich, na które przychodził Jacek. Był świetnym mówcą, przywódcą i ideowym działaczem. Wierzyliśmy, że coś dobrego nastąpi po tym. Niestety myliliśmy się. To jednak nie jest tematem naszej rozmowy.

 

Pochodzi Pan z rodziny artystów: dziadek był malarzem, ojciec fotografem-pasjonatem, Pan jest wybitnym grafikiem. Łączy Was artystyczne spojrzenie na rzeczywistość i niebanalna interpretacja otaczającego świata. Czy Pan też to tak odbiera?

 

Dziadek, którego pamiętam z dzieciństwa, zawsze był dziadkiem, który ciągle malował lub szkicował. Cały czas dużo pracował. Pamiętam zapach jego farb. A w przerwał grywał na cytrze. Był uczniem szkoły Wojciecha Gersona. Miał świetny warsztat i tworzył przepiękne portrety. Dużo malował w kościołach, z czego utrzymywał rodzinę. Dziadek z babcią często się przenosili, z parafii do parafii. Nie mieli swojego własnego stałego miejsca zamieszkania. Gdy zdecydowałem, że będę zdawać na Akademię Sztuk Pięknych, dziadek dawał mi lekcje rysunku. Nauczył mnie rysowania portretów, co było jednym z głównych zadań egzaminu wstępnego do ASP. Zdałem za pierwszym razem dzięki niemu.

 

Ojciec dużo fotografował, ale to nie był jego zawód, to była pasja. Już przed wojną robił zdjęcia. Miał różne aparaty, m.in. na szklane klisze. Takich klisz nie można było dużo zabrać, co z kolei wymagało przemyślanego wyboru tematu czy ujęcia. Różniło się to od dzisiejszych „foto-telefonów”. W czasie okupacji nie robił zdjęć, bo wtedy nawet nie wolno było mieć aparatu. Po wojnie fotografował mieszkowym aparatem marki Voiglander. Później zdobyły inne aparaty, pozwalające mu na dokumentowanie powojennej rzeczywistości. Ale według mnie to nie aparaty decydowały o jakości zdjęcia, ale właśnie jego umiejętność Widzenia. Każdy z nas ma dar patrzenia, ale zobaczenie i widzenie czegoś jest czymś innym, jest darem i talentem, który mój ojciec zdecydowanie posiadał. Nigdy nie miał ciemni z prawdziwego zdarzenia, tę rolę spełniała u nas łazienka, a czasem pokój dzienny. Zasłanianie za każdym razem okien kocami było dodatkowym zajęciem

 

Mój wybór, by pójść na ASP i zostać artystą, był poparty przez moją rodzinę. I myślę, że na mój wybór miał wpływ i dziadek, i ojciec. To znaczy moje obcowanie z ich sztuką i ich podejściem do otaczającego świata.

 

Bielańska Fototeka, Adolf Duszek, Roman Duszek, Stare Bielany, plac Konfederacji

Plac Konfederacji w latach 50-tych, autor zdjęcia Adolf Duszek. Urząd Dzielnicy Bielany m. st. Warszawy planuje wydanie publikacji ze zdjęciami Adolfa Duszka.

 

Pana siostra - pani Maria Anioł - znalazła kolekcję zdjęć z lat 50-tych autorstwa Waszego ojca, Adolfa. Co się znajduje na tych zdjęciach?

 

Warszawa i Bielany. Jest też oczywiście mnóstwo zdjęć rodzinnych, z naszego dzieciństwa. Przedwojenne i powojenne zdjęcia przyrody. Tata często podróżował, np. w Bieszczady i na Podlasie, i fotografował otoczenie. To artystyczne fotografie, bardzo dobrze zrobione. 15 lat temu w Tomaszewie – tam, gdzie urodził się mój dziadek – zorganizowaliśmy wystawę zbiorową. Można było obejrzeć prace mojego dziadka, ojca, moje i siostry, która jest plastyczką.

 

Maturzyści z 1953 r.. Wśród pedagogów prof. Zofia Ringmanowa (siedzi piąta od lewej) i prof. Roman Kadziński (siedzi pierwszy od prawej). Autorem zdjęcia jest Adolf Duszek, ojciek Romana.

Maturzyści z 1953 r. Wśród pedagogów prof. Zofia Ringmanowa (siedzi piąta od lewej) i prof. Roman Kadziński (siedzi pierwszy od prawej). Autorem zdjęcia jest Adolf Duszek, ojciec Romana.

 

Pana Ojciec robił także fotografie w Pana liceum.

 

Tak, robił zdjęcia przy okazji mojej matury, w 1953 roku. Sfotografował także grono pedagogiczne. Pamiętam, jak robił nasze grupowe zdjęcie. To było na podwórku szkolnym, które było wybetonowane. Na przerwach wyładowywaliśmy tam naszą energię… A tata rozstawił swój aparat przy bramie porośniętej winem. Pamiętam także, że robił nam zdjęcia w czasie studniówki i na wręczeniu świadectw.

 

Wykłada Pan na uniwersytecie. Jak ocenia Pan podejście młodych ludzi do sztuki i tworzenia? Czy to się zmienia na przestrzeni lat? Czy aplikacje typu Canva nie niszczą w nas kreatywności?

 

W projektowaniu graficznym ważna jest inwencja, pomysłowość, intuicja i zrozumienie, dlaczego pracujemy, jaki mamy problem do rozwiązania. W moim przypadku będą to rozwiązania wizualne. W dzisiejszych czasach bardzo mało się o tym mówi. Ludzie myślą, że wprowadzenie komputerów wprowadziło rewolucje w myśleniu i rewolucję jakościową. Żadne oprogramowanie nie zastąpi ludzkiego myślenia, typu, po co i dlaczego ja to robię. Pierwsze pytanie od rodziców przyszłych studentów zawsze dotyczyło użycia komputerów, to było dla nich kluczowe. Oczywiście uczę projektowania przy pomocy komputerów. Ale w moim przypadku poszukuję pomysłu używając tak tradycyjnych narzędzi jak ołówek i papier. To co nazywam „myśleniem obrazem”. Zresztą każdy ma inna metodę i każda jest dobra, jeśli doprowadzi nas do oczekiwanego rozwiązania.

Wychodzę z założenia, że wszyscy rodzimy się jednakowi. To, co się z nami dzieje później wynika z naszego wychowania i z naszego otoczenia, w którym się rozwijamy i dojrzewamy. Gdy porównuje polskich i amerykańskich studentów, to widzę, że nasi polscy są lepiej przygotowani. Wynika to z tego, że pochodzą z dużego miasta (głównie z Warszawy). Natomiast moi studenci z Missouri pochodzą głównie z małych miasteczek i ze wsi. I oni musieli więcej nadrabiać na początku studiów. Musiałem więc włożyć więcej pracy w nauczanie i w wykłady, ale na koniec efekt jakościowy był taki sam – u studenta z Warszawy i u studenta z Missouri.

 

Z jakiego logotypu jest Pan najbardziej dumny i zadowolony?

 

Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Są znaki, które „robią” nazwisko, tak jak LOT. Innym moim znakiem, który zaistniał, jest znak Hotelu Victoria w Warszawie. Robiłem także druki i informacje wizualne w rym hotelu. Udanym znakiem jest znak Narodowego Funduszu Ochrony Zdrowia. Podoba mi się jego forma i sam pomysł. Lubię też znak BUMARu. Cenię także znak, który nigdy nie wszedł do użytku – znak dla zespołu Mazowsza.

 

 

Roman Duszek        Bumar, Roman Duszek          Mazowsze     

 

Lubię także znak śmiejącej się krowy, na produktach francuskich. Cieszę się, gdy widzę ją w sklepie. Cenię sobie także kilka znaków zaprojektowanych w USA. A wśród nich znak Tercetu Muzyki Kameralnej.

 

Roman Duszek

Czy znak konkursu młodych kompozytorów

 

Roman Duszek

Gdyby miał Pan zaprojektować logo dzielnicy Bielany, to jakby wyglądało? Co chciałby Pan podkreślić w tym projekcie?

 

Projektowanie to długi proces myślowy… Może trwać nawet kilka tygodni.

Gdybym ustawił Bielany w punkcie centralnym, to połączą mi się z piękną zielenią, ze szkołą, z dzieciństwem, z ratuszem (choć brakuje mu wieży)… Dla mnie osobiście Bielany to dzisiejsze Stare Bielany, zieleń i drzewa. To jest symbol tego miejsca, może dla tego, że jestem z nim tak bardzo związany.

 

Rozmawiała Karolina Rudzik

 

Roman Duszek w obiektywie Grzegorza Pastuszaka, 2019

Roman Duszek obecnie. Autor zdjęcia Grzegorz Pastuszak.

 

Roman Duszek - wybitny polski projektant grafik urodzony w 1935 roku na warszawskich Bielanach. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pracował w Paryżu w agencji  Lonsdale Design. Był dyrektorem Artystycznym Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych oraz Krajowej Agencji Wydawniczej. Pracował nad projektami z zakresu komunikacji wizualnej, m.in. dla Telewizji Polskiej, Hotelu Victoria i Polskich Linii Lotniczych. Jest też autorem systemu informacji wizualnej warszawskiego metra, przy współpracy z Ryszardem Bojarem. Stworzył również znak Szpitala na Bielanach, który funkcjonował w latach 1996-2019. Pracował jako wykładowca m.in. na Wydziale Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie oraz na University of Illinois i Missouri State University. Wielokrotnie nagradzany w Polsce i za granicą. Obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych.

 
18 listopada 2022 r. w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku odbędzie się otwarcie wystawy dotyczącej twórczości Romana Duszka.
 
Więcej o Romanie Duszku:

 

Artykuły z tej kategorii

05 kwietnia 2024
Pojednanie
28 grudnia 2023
„To
04 stycznia 2023
„Na
20 grudnia 2022
Kuba