Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i prof. Sambor Grucza w XXII LO
18 lutego 2021

Sambor Grucza

„Fascynowało mnie zawsze rozmawianie w języku obcym.”

 

Pana koleżanka z klasy Ania Kulig, obecnie Zabielska, w swoim wspomnieniu do monografii napisała, że chodziliście do liceum w ciekawych czasach. Czy zgodzi się Pan z tą opinią?

One na pewno były ciekawe, ale mówiąc to, chcę podkreślić, że nie tylko te czasy były ciekawe. Cały mój okres liceum, był ciekawy, bo to okres powstawania Solidarności i narastania buntu przeciwko ówczesnej władzy. To były ciekawe czasy także dlatego, że byliśmy w ciekawym wieku. Z chęcią powtórzyłbym te czasy raz jeszcze, gdybym nie musiał zdawać matury [śmiech]. Ona utkwiła mi jako coś koszmarnego. Mógłbym powtórzyć też z chęcią czasy studenckie. Pewnie zrobiłbym dokładnie to, co zrobiłem, i nie zrobiłbym tego, czego nie robiłem. Ale dzisiejsze czasy też są ciekawe, ale oczywiście ciekawe inaczej. Myślę, że jeżeli jakieś pokolenie mówi o ciekawych czasach, to dlatego, że w pewnym wieku było ciekawie. Bycie w liceum – to był taki wiek, który pozwalał na dużo i wiele wybaczał. Pewnie dzisiaj nie jest inaczej.

 

Ostatni rząd: Andrzej Saramonowicz (piąty od lewej), Marcin Baczyński (czwarty od lewej), Sambor Grucza (siódmy od lewej). Pierwszy rząd, piąta od prawej - Anna Zabielska.

W XXII LO na Bielanach w 1981 r.

Ostatni rząd: Andrzej Saramonowicz (piąty od lewej), Marcin Baczyński (czwarty od lewej), Sambor Grucza (siódmy od lewej). Pierwszy rząd, piąta od prawej - Anna Zabielska.

 

Pod koniec sierpnia 1980 zaczęły się strajki m.in. w stoczni w Gdańsku i tutaj na Bielanach – w Hucie. Czy młodzież akcentowała solidarność z robotnikami?

Generalnie młodzież akcentowała swoje antypoglądy i solidaryzowała się z szeroko pojętą opozycją. Czytała podziemną prasę i przekazywała sobie podziemne wydawnictwa. Emocjonalnie popieraliśmy ten ruch. Wiele osób wspierało go także bardzo konkretnie. Wtedy nie opowiadało się o tym wszem i wobec. Ze względów bezpieczeństwa obowiązywała konspiracja.

13.12.1981 został wprowadzony stan wojenny. Jak wpłynęło to na życie codzienne i szkolne?

Myślę, że radziliśmy sobie bardzo dobrze – jak na warunki, w których się znaleźliśmy. Kolejki, puste półki były oczywiście uciążliwe. Z perspektywy czasu, z uśmiechem na twarzy, mogę powiedzieć, że godzina policyjna miała to do siebie, że czasami można było nie wrócić po 23 do domu [śmiech]. A mówiąc poważenie, stan wojenny wywoływał bardzo negatywne emocje. Mieszkałem niedaleko Lasku Bielańskiego, gdzie przy ul. Podleśnej stacjonowały czołgi. Była zima więc co jakiś czas żołnierze musieli grzać silniki – także w nocy. Świadomość, że hałas, to hałas silników czołgowych nie nastrajał pozytywnie. To nie było przyjemne. Po pewnym czasie oswoiliśmy się z tym, ale pewne podenerwowanie pozostawało. Najgorsze były łapanki ZOMO, która bezwzględnie rozprawiała się z demonstrującymi.

14 maja 1983 roku – kilka dni po maturze - zabito Grzegorza Przemyka. Jakie emocje towarzyszyły wam – maturzystom José Martí?

W tym czasie, kiedy to się stało, przygotowywaliśmy się do egzaminów na studia. Emocje były duże, bo to był nasz rówieśnik.

Pana znajomi z klasy mówią o Panu: w liceum był spokojny, grzeczny, poukładany, kulturalny, uśmiechnięty, miły, koleżeński, towarzyski i ambitny. Czy szkoła wzmocniła w Panu te cechy?

Skoro tak twierdzą, to pewnie byłem miły i grzeczny [śmiech], ale nie byłem raczej ponad przeciętnie ambitny.  Byliśmy klasą humanistyczną, a mi przedmioty ścisłe nie sprawiały trudności, więc może dlatego taki pogląd. Ta w ogóle to chyba od drugiej klasy byliśmy już bardzo zintegrowani.

Robiliśmy sobie różne dowcipy. Pamiętam, że na moje 18-ste urodziny dostałem dość wyjątkowy prezent od kolegów. Gdy szli do mnie do domu, przez Marymont, zauważyli biegającą kurę, schwytali ją i przynieśli ją w prezencie. I sądzili, że ja sobie z tym nie poradzę. Ale ja znałem praktyczne wiejskie życie. I trzeciego dnia sprawiłem ją sam i zrobiłem rosół. W zamyśle miał on być dla moich kolegów, ale ostatecznie rosół i mięso zjadł mój pies. Pamiętam też inny dowcip. Jeden z kolegów mieszkał w wysokim bloku na parterze, a z mieszkania było wyjście na ogródek. Umówiliśmy się w nocy – chyba o 4 nad ranem i zablokowaliśmy wejście z klatki, po to, aby wszyscy mieszkańcy z klatki wychodzili przez jego mieszkanie. „Niestety”, ktoś chyba powiadomił gospodarza, który odblokował wyjście. Pamiętam również, że koledzy i koleżanki chcieli zobaczyć, jak szybko działa Laxigen, środek na rozwolnienie. Nierzadko wymienialiśmy albo częstowaliśmy się kanapkami nawzajem. Napakowali więc ten środek do kanapki i zaproponowali mi zamianę. Skorzystałem. Pamiętam, że dość szybko zrobiłem się blady i dostałem bóli brzucha. Przechorowałem to bardzo mocno. Na drugi dzień byłem znowu w szkole. Wtedy powiedzieli, że byli bardzo przerażeni, bo w kanapce była cała fiolka Laxigenu. Nawet nie maiłem im tego za złe – w takich sytuacjach należało mieć fason [śmiech].

W ciągu czterech lat mieliśmy kilku nauczycieli języka angielskiego. A kiedyś przyszedł student na praktyki, który nie dawał sobie rady z nami. W sali były takie duże suszone pałki wodne z brązową główką. Gdy się je naruszy, robi się milion latających pyłków. Ktoś wpadł na pomysł by się tym pobawić. Po chwili cała sala była w tych drobnych pyłkach, które ciężko było posprzątać… Przypomniałem sobie o tym, gdy sam będąc studentem byłem na praktykach w liceum …

To była fajna klasa, spotykamy się do dzisiaj.

Czy oglądał Pan filmy Lejdis czy Testosteron?

Tak, wszystkie filmy mojego kolegi z klasy – Andrzeja Saramonowicza, oglądałem. Pamiętam, że Andrzej miał dobra rękę do pisania. Pisał też opowiadania o naszej grupie, z taką fajną nutą krytyki czy cynizmu. Gdy kiedyś byliśmy u niego w domu, to powiedział, że najchętniej pisałby scenariusze do filmu. Wydawało mi się to wtedy dziwnym marzeniem. Ale jego marzenie się spełniło! Marcina Baczyńskiego też bardzo dobrze pamiętam. Byliśmy kiedyś bardzo dobrymi kumplami. Razem chodziliśmy na spacery z naszymi psami. Witek Jacórzyński interesował się filozofią i rzeczywiście miał do tego głowę. Był też trudnym zawodnikiem w dyskusji. Ale uprawiał też boks i był w tym też dobry. To on, przynosząc rękawice bokserskie do szkoły, zapoczątkował nasze zainteresowania boksem Mój nieco skrzywiony nos, to efekt tych zainteresowań.

Nie uczył się Pan niemieckiego w liceum. Skąd pomysł na studia lingwistyczne, z językiem niemieckim?

Oboje rodziców byli i są germanistami. I stwierdzili, że warto nauczyć synów niemieckiego. Domowa nauka nie zawsze wychodziła. Razem z bratem uczyliśmy się niemieckiego od wczesnego dzieciństwa, poprzez kontakty i wyjazdy do zaprzyjaźnionych rodzin w Niemczech. A dziś, gdy mówię po niemiecku, nie słychać akcentu polskiego, mam za to pytania, z którego krańca Niemiec pochodzę. W niemieckim czuję się tak samo dobrze jak w polskim.

Moje zainteresowania lingwistyką odziedziczyłem chyba po ojcu. Studiowałem lingwistykę stosowaną, niemiecki i angielski. Ale to nie znaczy, że jestem germanistą czy anglistą. Jestem translatorykiem i również glottodydaktykiem. Od jakiegoś czasu interesuję się komunikacją specjalistyczną, językami specjalistycznymi oraz eye trackingiem.

Studiował Pan też w Niemczech?

Tak, to były studia równoległe, czyli studiowałem i w Niemczech, i w Polsce. Musiałem zdawać egzaminy końcowe w dwóch miejscach. Najpierw skończyłem studia w Niemczech, a później w Polsce, bo tutaj musiałem jeszcze rok chodzić do studium wojskowego i zaliczyć przedmioty polityczno-społeczne minionej epoki… To było potrzebne do ukończenia studiów w Polsce

Studiował Pan w Niemczech, gdy runął Mur Berliński, jakie ma Pan wspomnienia z tego okresu?

Studiowałem w Niemczech Zachodnich. Nie znałem NRD, Niemiec Wschodnich. Po ukończeniu tam studiów w 1988 roku, zaproponowano mi studia doktoranckie w Berlinie Wschodnim. Gdy podjąłem decyzję, że będę tam studiował, to wszyscy pukali się w głowę i mówili „chłopie, co ty robisz?”. A ja byłem ciekawy i chciałem zobaczyć. Gdy tam w końcu pojechałem, musiałem po dwóch tygodniach wrócić do Polski. To było państwo ogromnie policyjne, z dużym dystansem społecznym. Nikt sobie nie ufał. W windzie nikt nikomu nie mówił „dzień dobry”. Nikt na „dzień dobry” nie odpowiadał. Przez dłuższy czas nie miałem tam żadnych znajomych, nie mówiąc o przyjaciołach. Kolega, z którym studiowałem wcześniej w Saarbrücken, mieszkał w Berlinie Zachodnim i często go odwiedzałem, by złapać trochę normalności. Pojechałem do Berlina we wrześniu 1989 r., a w październiku runął mur. Siedziałem wtedy w akademiku i oglądałem telewizję zachodnioniemiecką, gdzie pokazywano te masy, które są na granicy i nie wierzyłem, że to się pokojowo skończy. Bałem się wyjść. Nie poszedłem pod mur, by zobaczyć na własne oczy, jak to wygląda. Przełom otworzył granice, ale mentalność wschodnioniemiecka i ten dystans społeczny zostały na długo. W sumie spędziłem w Berlinie trzy i pół roku – bardzo lubię to miasto.

A obecnie w Berlinie widać te różnice?

Nie, już tych różnic nie widać. Widać je tylko na obrzeżach Berlina Wschodniego, w dzielnicach, które są blokowiskami, które przypominają realny socjalizm enerdowski. Dzisiaj to zazwyczaj miejsca prawicowo radykalne.

Uczniowie mówią na to „przedrostek” … A chodzi o rodzajnik. To coś, czego nie mamy w naszym języku i nie da się przetłumaczyć. Nie widzimy analogii w języku polskim. Jakie widzi Pan przyczyny błędów w użyciu rodzajników niemieckich przez Polaków uczących się języka niemieckiego?

Pisałem o tym pracę magisterską. Przyczyna jest jedna – po prostu w polskim nie ma rodzajników. A poza tym rodzajnik niemiecki nie zawsze oznacza istotę płci. W tym sensie niemiecki rodzajnik jest nieprzetłumaczalny. Ilość reguł i wyjątków opisujących przypisanie danego rodzajnika do rzeczownika przyprawia o ból głowy. Pojawia się zawsze pytanie, co trzeba zrobić, by się ich nauczyć. Odpowiedź jest prosta: trzeba wkuć, inaczej się nie da, bo tego nie da się zrozumieć. Po jakimś czasie przychodzi taki rodzajnikowy feeling i problem znika.

Co Pana najbardziej fascynuje w języku niemieckim?

Szczerze? Nic. [śmiech]

Nie wierzę.

Żaden język obcy mnie nie fascynował w sensie zauroczył.  Fascynowało mnie zawsze rozmawianie w języku obcym. Niemieckiego nauczyłem się bardzo wcześnie, a potem żyłem w kulturze niemieckiej z językiem niemieckim. Ja zawsze mówię, że mam dwie płyty CD, jedna polska – gdy jestem tutaj. A gdy wyjeżdżam, to włączam niemiecką. Mam też kłopot, bo nigdy nie wiem, czy jakiś film oglądałem po polsku czy po niemiecku. To nie jest żadna różnica dla mnie.

Muttersprache to dla Pana niemiecki czy polski?

Książkowo i encyklopedycznie – to polski. Polski, bo to pierwszy język mojej mamy – więc moja Muttersprache. Ale gdy zna się języki na tym samym poziomie, to który jest ojczysty, a który nie? Jestem Europejczykiem i nie przywiązuję wagi do granic czy języków. Najważniejsi są ludzie. A tak na marginesie, to dla mnie samego językiem ojczystym jest Kaszubski, bo to pierwszy język mojego ojca, czyli właśnie mój język ojczysty.

Młodzież woli się teraz uczyć języka hiszpańskiego. Jak zachęciłby Pan młodych ludzi do nauki języka niemieckiego? Warto?

Warto! Ludzie podchodzą emocjonalnie do języka. Czy się podoba i jak się w nim czują. To jest dobre i powinni się tego trzymać, bo takie zauroczenie językiem ułatwia naukę. Mamy też życie praktyczne. Język angielski jest globalny i bez niego niewiele rzeczy uda się załatwić. Język niemiecki jest ważny, bo Niemcy są naszym sąsiadem i, pomijając niechlubne okresy, byli dobrym partnerem. Niemcy stanowią też dużą ekonomiczną siłę w Europie. Ale też zachęcam do nauki języka rosyjskiego. Ja żyłem w takich czasach, kiedy rosyjski był uważany język najeźdźców. Wielu z nas uczyło się do sprawdzianu, a później szybko zapominało. Nie było żadnej miłości czy sympatii do tego języka. Gdy kiedyś byłem służbowo w Kaliningradzie, to widziałem, że brakowało mi znajomości rosyjskiego. I żałowałem, że się go wcześniej nie nauczyłem. Natomiast żałuję, że musiałem uczyć się łaciny. Ona nic nie daję. I żałuję, że nie uczyłem się w José Martí hiszpańskiego. Nie było kiedyś takiej możliwości.

Uniwersytet Warszawski w czasie pandemii. Jak sobie radzicie?

Organizacyjnie bardzo dobrze. Pandemia pokazała, że wiele rzezy można jednak załatwić online. Dobrze też sobie radzimy, jeśli chodzi o zajęcia. Ale trzeba pamiętać, że studia też mają swoją sferę społeczną. Jest mi bardzo żal pierwszego roku studiów, bo ci młodzi ludzie w ogóle siebie nie znają, nie znają innych studentów, nie znają życia studenckiego. To jest największa bolączka pandemii i masowego zdalnego studiowania. Mam nadzieję, że, przynajmniej w sferze społecznej, szybko wrócimy do realu.

 

Rozmawiała Karolina Rudzik

 

 

Prof. dr hab. Sambor Grucza - absolwent XXII LO (1983), specjalista w zakresie metalingwistyki, lingwistyki, glottodydaktyki i translatoryki oraz badań okulograficznych. Ukończył germanistykę (Uniwersytet w Saarbrücken) oraz lingwistykę stosowaną (Uniwersytet Warszawski). Pełnił funkcję dziekana Wydziału Lingwistyki Stosowanej UW. Wcześniej był prodziekanem Wydziału Lingwistyki Stosowanej, dyrektorem Instytutu Komunikacji Specjalistycznej i Interkulturowej. Od 2012 roku kieruje Zakładem Komunikologii Specjalistycznej. Przewodniczy Polskiemu Towarzystwu Lingwistyki Stosowanej. Pełni też funkcję wiceprzewodniczącego Stowarzyszenia Germanistów Polskich i zasiada w zarządzie Międzynarodowego Stowarzyszenia Germanistów. Jest również członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Językoznawczego i Polskiego Towarzystwa Neofilologicznego.

W kadencji 2020–2024 pełni funkcję prorektora ds. współpracy i spraw pracowniczych Uniwersytetu Warszawskiego.

 

 

 

 

Artykuły z tej kategorii

25 lipca 2024
„Byłem
19 czerwca 2024
Urzekła
29 kwietnia 2024
"Jak
05 kwietnia 2024
Pojednanie