Rudzik na Bielanach
„Polityka zdeformowała funkcję liceum”
Do jakiego wydarzenia związanego z naszym liceum najchętniej pan powraca?
Dobrze pamiętam, jakie wydarzania ze szkoły źle mi się kojarzą. Wiele wydarzeń wynikało z jakiegoś porządku organizacyjnego, politycznego. W porównaniu ze szkołą z lat 50., mniej było inicjatywy dyrekcji, grona pedagogicznego, więcej było poprawności. Patronem szkoły był i jest José Martí i delegacja kubańska przyjeżdżała na uroczystości szkolne. Trzeba było być poprawnym politycznie, bardziej niż wiele innych szkół. Bardzo źle wspominam organizację obchodów 1 Maja. To był po prostu, mówiąc najprościej, czysty przymus. Oczekiwano, że młodzież będzie w tym uczestniczyła. Ja miałem o tyle gorzej, że przez rok albo dwa nosiłem sztandar szkoły. I ewentualne moje nieprzyjście na pochód byłoby swoistą manifestacją, jeszcze gorzej przyjętą niż zwyczajna odmowa. Cierpiałem strasznie, nie znosiłem tego systemu, źle się w nim czułem. Byłem skrępowany i każda taka sytuacja, w której mnie do tego zmuszano, była dla mnie bolesna. Inne wydarzenia też raczej źle mi się kojarzą, bo działy się z przymusu, realizowano oczekiwania jakichś tam władz. Dyrekcja zachowywała się tak, jak wydawało się jej, że należy się zachować, żeby chronić szkołę i czasami ich samych. Takie były czasy.
Ale miło wspominam chór szkolny, którego byłem członkiem. Uczestniczyliśmy w wielu konkursach w województwie, które nawet wygrywaliśmy. Czułem się dumny, że mogę reprezentować szkołę. Opiekunem chóru był pan Stanisław Kuczewski.
Na 60-lecie liceum został nagrany film o historii szkoły. Stworzyła go pani Stanisława Fabijańska. Czy kiedy pan go oglądał, to odżyły w panu jakieś wspomnienia?
Wspomnienia nie odżyły, kiedy oglądałem ten film. Być może migawki były zbyt krótkie. Być może brak głosu w niektórych miejscach powoduje, że wszystko jest bardzo odległe, trochę jakby człowiek oglądał wspomnienia z wojny z Mandżurii w 1905 (śmiech). Najsilniej rezonuje w mojej wyobraźni fragment o początkach szkoły. Mam ogromny szacunek dla tych, którzy byli pierwsi w tym liceum. Ich stosunek do założycielki liceum – Pani Zofii Ringmanowej – jest absolutnie unikalny. Tak sobie wyobrażałem licea przedwojenne. To był jeszcze ten sznyt, który powodował, że ludzie ze szkołą czuli bardzo silny związek. Szkoła nie musiała organizować niczego sztucznie, bo ludzie żyli w szkole i żyli szkołą i szkoła żyła nimi. Szkoła to nauczyciele i młodzież, którzy ze sobą spędzają czas. Kiedy ja się uczyłem, już tak nie było, również z powodów politycznych. Polityka zdeformowała funkcję liceum i w ogóle szkoły w Polsce. Dużo było propagandy. Nawet harcerstwo było nacechowane propagandą. We fragmentach z lat 70. próbuję odnaleźć siebie podczas uroczystości, gdy wprowadzany był sztandar lub wśród śpiewających w chórze.
W 1973, a potem w 1976 były wycieczki na Kubę. Kto w nich uczestniczył?
Wydaje mi się, że prymusi i osoby, które uczyły się hiszpańskiego. Ja uczyłem się tylko rok hiszpańskiego. Śmialiśmy się z kolegami, że chyba tylko dlatego, że bardzo nam się podobała nauczycielka – pani Grażyna Bełkowska. Chłopcy szybko jednak wymiękli, no bo ile można platonicznie kochać się w nauczycielce i tylko dlatego uczyć się hiszpańskiego. Więc zaprzestaliśmy nauki hiszpańskiego. W tamtych czasach jakoś nie myśleliśmy, że hiszpański może się do czegoś przydać.
To jakich języków obcych pan się uczył?
Byłem w klasie matematyczno-fizycznej, uczyłem się angielskiego i rosyjskiego. Rosyjski był obowiązkowy dla wszystkich, angielski powiedzmy, że fakultatywny. Humanistyczne klasy uczyły się francuskiego, biologiczno-chemiczne chyba angielskiego, matematyczno-fizyczna ‒angielskiego. Chyba niemiecki w ogóle nie był nauczany.
Jakiego nauczyciela wspomina pan najlepiej?
Dwóch nauczycieli wspominam najlepiej, byli to nauczyciele: języka angielskiego – pani Basia Górska i wychowania fizycznego – pan Wojtek Leciejewski. W obu tych przypadkach nawet nie chodzi o to, że ci nauczyciele jakoś zachęcili mnie do zainteresowania się ich przedmiotem, bo po prostu interesowałem się tymi przedmiotami. Oni potrafili to zainteresowanie podtrzymać.
Pani Basia Górska była mądrym nauczycielem, który do niczego nie zmuszał, a raczej pozwalał na rozwijanie zainteresowań i to mi bardzo odpowiadało. Przyszedłem do liceum, nie znając angielskiego ni w ząb. W pierwszej klasie bardzo ciężko doświadczyła nas nauczycielka, którą nazywaliśmy Krwawa Zdzicha. Uczyła angielskiego, była bardzo wymagająca i wydawała nam się brutalna, zupełnie bezwzględna. Na pierwszej lekcji angielskiego mówiła po angielsku również do osób, które nigdy nie uczyły się tego języka. Żeby sprostać jej wymaganiom, zapisywaliśmy sobie wszystko fonetycznie. Żeby uniknąć dużego stresu, zacząłem się sam uczyć angielskiego i w ten sposób polubiłem angielski. Później w drugiej klasie była Pani Basia Górska, która pozwalała poszerzać moje zainteresowania językiem angielskim.
Wojtek Leciejewski, który był o wiele starszym nauczycielem, wzbudzały we mnie zaufanie jego siła i charakter. Podobało mi się to, że jest mężczyzną o silnym charakterem. Pan Leciejewski organizował wyjazdy narciarskie i żeglarskie. Ja jeździłem tylko na narciarskie. Zdarzały się sytuacje w tamtych czasach, że do PKS-u nie chciano nas wpuścić, a Wojtek Leciejewski po prostu zaparł się w drzwiach i spowodował, że pas ograniczający drzwi wejściowe do autobusu po prostu pękł jak zapałka. Myśleliśmy, że to niemożliwe, żeby ludzka siła mogła go przerwać. Wojtek Leciejewski to potrafił i w końcu weszliśmy autobusu. Mieliśmy poczucie, że jesteśmy pod opieką kogoś silnego, osoby, która nie pozwoli nas skrzywdzić. Był rodzajem kumpla, mimo że był od nas znacząco starszy, był naprawdę fajnym nauczycielem, z którym się dobrze współpracowało, jeśli się było zainteresowanym sportem. Osoby, które nie interesowały się sportem, zapewne tak dobrze go nie wspominają, bo on nie wykazywał dla nich dużej tolerancji.
Grałem w koszykówkę, siatkówkę. Kiedy przyszedłem do szkoły, od razu dostałem się do reprezentacji szkoły w obu tych dyscyplinach. Mówiąc szczerze, większość mojego życia w liceum, poza jakimiś obowiązkami wynikającymi z odbębnienia klasówek i kartkówek, czy spotkaniami z dziewczynami, kręciło się wokół sportu.
Jak wspomina pan nauczycielkę fizyki ‒ panią Zofię Wójcik?
Teraz nie jestem obiektywny, bo się przyjaźnimy od wielu lat. W zasadzie to jest dowód na to, jak dobrze ją oceniam. To była osoba, która pomagała tym, którzy chcieli, żeby im pomóc. Nie zmuszała do nauki ‒ „nie chciałeś się uczyć, to twoja sprawa, ty będziesz miał problem”. Dla tych, którzy chcieli, zostawała po lekcjach, siedziała z uczniami nad zadaniami z matematyki i fizyki, godzinami. Więc znalazła się grupka osób, która zorientowała się, że może dużo skorzystać. To było dla mnie wcześniej niespotykane podejście. Była też rodzajem kumpla. Niby stwarzała duży dystans i masa ludzi się jej bała, ale z drugiej strony potrafiła nawiązać relacje partnerskie.
Myśli Pan, że fakt, iż pani Zofia Wójcik siadywała z Wami po lekcjach, nad zadaniami z matematyki i fizyki, mógł mieć wpływ na to, że został pan wybitnym ekonomistą?
Raczej określiłbym siebie jako doświadczonego finansistę. A to, co zadecydowało o dalszym rozwoju, w tym kariery zawodowej, to moje rozległe, ale nie bardzo głębokie, zainteresowania w wielu dziedzinach. I to pomogło mi w rozwoju kariery zawodowej w okresie transformacji. Wiedza z matematyki z pewnością w tym pomogła.
A jaki był wychowawca pana klasy?
Andrzej Pery był początkującym nauczycielem. Rozpoczął karierę nauczycielską od wychowawstwa w naszej klasie. Niestety trochę to nam zaszkodziło jako klasie, bo nie miał doświadczenia, ale później go bardzo dobrze wspominaliśmy. Różnica wieku nie była taka duża i potem z wieloma z nas Pan Andrzej się zakolegował. Do dziś nie ma problemu, żeby do niego zadzwonić.
Zapewne wyjeżdżaliście na wycieczki klasowe.
Dobrze pamiętam jedną dłuższą wycieczkę organizowaną w trzeciej klasie. To była wyprawa do Krakowa i Oświęcimia. Z tego wyjazdu pamiętam wspólne balowanie w internacie. Wychowawca, w sposób odbiegający od dopuszczalnych norm, ale w sposób kontrolowany jednocześnie, pozwolił nam na trochę więcej niż powinien. Mowa także o spróbowaniu alkoholu. Nigdy nie żałował swojej decyzji, bo wiedział, że gdy zabroni, to i tak dojdzie do złamania zakazu. Traktował nas poważnie. A my się odpłaciliśmy poważnym zachowaniem. To był jeden z ciekawszych momentów w nastoletnim życiu. Nauczyciel, który pozwoli sobie na trochę więcej luzu niż dopuszczałyby normy i zasady, może dużo zyskać i on wtedy dużo zyskał w naszych oczach, a my w jego. I od tego czasu nigdy nie mieliśmy problemu ze współpracą. Z tej wycieczki pamiętam jeszcze jedną rzecz. Wtedy trwała budowa trasy katowickiej i wracaliśmy w nocy autobusem trasą, która jeszcze nie była dokończona. Pamiętam więc budowę „gierkówki”.
Czy utrzymuje pan kontakty z kolegami?
Tak, z kilkoma osobami pracowałem w jednej firmie albo spotykaliśmy się na gruncie zawodowym, kiedy oni wykonywali jakieś zadania dla mojej firmy. Poza tym przyjaźnię się z osobami, z którymi wówczas się zaprzyjaźniłem. Z moim przyjacielem Grzegorzem Skotnickim nadal utrzymuję kontakt. Spotykamy się regularnie. Uprawiał sport, był świetnym siatkarzem. Mam też kontakt z Ewą Sławińską, która organizuje nasze spotkania klasowe. Te kontakty nigdy nie wygasną.
Jaka była dyscyplina na lekcjach i jak o nią dbano w tamtych czasach?
Dyscyplina była większa niż w tej chwili. Nauczyciel był panem sytuacji i to on dyktował warunki współpracy ucznia ze szkołą i rodzica ze szkołą. Dzisiaj, z tego co słyszę od znajomych nauczycieli, sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Kiedyś dyscyplina i szkoła to był synonim.
Czy w szkole były mundurki?
Mundurków akurat nie nosiliśmy, ale wymagano od nas noszenia tarczy. Przed szkołą robiono łapanki i nauczyciele sprawdzali przed wejściem do szkoły, czy tarcza jest, czy nie jest przypadkiem przymocowana agrafką. Powinna być przyszyta. I oczywiście musieliśmy zmieniać buty.
A czy był narzucony jakiś styl ubierania?
Tego nie pamiętam, ale przypominam sobie, że niektórzy nauczyciele, szczególnie starsi, „ścigali” za długie włosy. „Tępiono” również spodnie dzwony.
Czy pisaliście po ławkach, malowaliście po ścianach?
Nie, nawet trudno mi to sobie wyobrazić. Chyba, że jakiś łobuziak. Poza tym w sklepach nie było materiałów – chyba, że pędzel i farba. W toalecie strzelenie zapałką w sufit albo hartowanie peta – to było maksimum tego, na co było nas stać, albo wyznanie miłości na drzwiach toalety. Poza tym nauczyciele ścigali za palenie papierosów. To był rytuał wpisany w funkcjonowanie szkoły. Nauczyciel wchodził do toalety i sprawdzał, czy czuć dym. Jak już mowa o tym, z czym się kojarzy szkoła, to z ganianiem tych, którzy w szkole palili.
Jakie ma pan wspomnienia ze studniówki i balu maturalnego?
W ogóle nie byłem na balu maturalnym. Z kilkoma osobami z klasy zorganizowaliśmy sobie własne przyjęcie w domu. Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że nie chcemy balować w szkole. Później trochę żałowałem, bo w domu można zawsze się spotkać, a bal maturalny jest tylko jeden. Natomiast, jeśli chodzi o studniówkę, kompletnie nic z niej nie pamiętam poza faktem, że sala gimnastyczna była przykryta siatką maskującą z jakiejś jednostki wojskowej. Pamiętam, że tańczyliśmy poloneza.
Pana siostra ‒ Elwira również skończyła XXII LO. W 1981 r. chodziła do klasy z Agnieszką Brustman, arcymistrzynią szachową. Czy przyjaźniły się może?
Z opowieści mojej siostry wiem, że Agnieszka była raczej zamkniętą w sobie osobą. O ile wiem nie miała rozbudowanej grupki towarzyskiej wokół siebie i była bardzo skupiona na szachach. W szachach osiągnęła poziom najwyższy, arcymistrzowski. Dużo czasu poświęcała na grę w szachy i myślę, że na nic innego już go nie miała. Tylko szkoła i szachy. Wszyscy byli dumni z tego, że mają taką koleżankę.
Czy siostra szukała oparcia w starszym bracie i podpytywała o nauczycieli?
Elwira była bardzo dobrą uczennicą i świetnie sobie radziła z nauką, nie potrzebowała mojej pomocy.
W liceum uwielbiał pan sport, a przede wszystkim siatkówkę. Czy nadal swój wolny czas spędza pan na sportowo?
Tak. Na studiach byłem w reprezentacji koszykówki. W siatkówkę grałem w reprezentacji firmy, w której pracowałem przez wiele lat. Kocham narciarstwo, nie wyobrażam sobie roku bez wyjazdu na narty. Lubię jeździć na rowerze terenowym. Uwielbiam oglądać sport i moja miłość do siatkówki pozostała do dziś. Sport jest nadal dla mnie ważny i staram się być aktywny, pomimo że mam 61 lat. Jest to dla mnie odskocznia w życiu.
Rozmawiała: Karolina Rudzik
Wywiad ukazał się w jubileuszowej publikacji z okazji 75-lecia XXII LO
Wiesław Thor - absolwent XXII LO z 1977 r.
Absolwent SGPIS na wydziale Ekonomiki Produkcji, do 1990 r. pracownik w Polskiej Akademii Nauk, z przerwą 1,5 roczną na pracę jako magazynier w firmie polonijnej.
Od 1990 r. pracownik w Banku Rozwoju Eksportu (kolejno nazwa: BRE Bank, mBank) od stanowiska referenta do wiceprezesa zarządu (2002-2013) i następnie członka Rady Nadzorczej do 2017 r. Obecnie członek Rad Nadzorczych Deutsche Bank Polska, TU Warta i TU Europa.