Rudzik na Bielanach

Karolina Rudzik i Witold Oleksiak na Kępie Potockiej
12 maja 2021

Witold Oleksiak

O przemijaniu…

 

 

Często można Pana spotkać na spacerze po Bielanach i Żoliborzu. Czy to chęć „robienia kroków”, czy te dzielnice wciągają, przyciągają i uzależniają?

Na pewno jest to chęć robienia kroków, ale właśnie tu, na Żoliborzu i Bielanach. To miejsca mające wiele walorów, które za tym przemawiają, aby właśnie tutaj, a nie gdzie indziej spacerować. To miejsca przede wszystkim dobrze mi znane od dzieciństwa i mimo iż pojawiałem się tam wiele razy, cały czas mam potrzebę, wracać tam do nich i co jakiś czas cieszyć się wspomnieniami, ale jednocześnie dostrzegać nieuchronne zmiany, chociaż w miejscach, po których lubię spacerować nie pojawiły się one zbyt drastycznie. Ile spacerów, tyle wspomnień, ale nie koniecznie są to wspomnienia melancholijne, które przeminęły wraz z zapachem marymonckich bzów. Te miejsca mają wiele tajemnic, które do dzisiaj nie są do końca odkryte i całkowicie wyjaśnione. To specyficzny magnetyzm Żoliborza, Marymontu, Bielan daje mi napęd do pływania po wodach fantazji oraz akumulowania dobrych wrażeń i cudownego samopoczucia, które zazwyczaj pojawia się na takich spacerach. Zawsze zastanawiałem się, skąd się tutaj wziąłem, jak to się dzieje, że wszystko wygląda tak, a nie inaczej i gdzieś pod skórą czułem potrzebę wyjaśnienia tych pytań, co w pewnym stopniu się udało. Obecnie w dobie Internetu jest dużo łatwiej o fotografie i publikacje dotyczące znanych czy mniej znanych miejsc, ale najprzyjemniej jest jednak poznawać osobiście szczegóły tkwiące niekiedy pod naszymi stopami, kiedy uderzając mocniej obcasem o murawę, po chwili odkrywamy, że pod nią kryje się zapomniany bruk pokrywający kiedyś ulicę, która obecnie jest zapuszczonym trawnikiem.

 

Granica Bielan i Żoliborza. Autor zdjęcia: Karol Dadas

Granica Bielan i Żoliborza. Autor zdjęcia: Karol Dadas

 

Jakie tajemnice i historie udało się Panu odkryć?

No cóż, odkrycie nie było do końca moje, ale podczas suszy w 2015 r., kiedy Wisła na wysokości Warszawy osiągnęła rekordowo niski poziom - 26 cm, jak wiele osób zachęconych doniesieniami medialnymi, poszedłem na spacer nad Wisłę, a właściwie na dno rzeki, po którym dało się spacerować. „Odkryłem” wtedy fragmenty ceramiki, małe fragmenty detali architektonicznych, czy też dolną część/denko XVII-wiecznej butelki, być może wyrzuconej ze szwedzkiej barki wywożącej dobra z Zamku Królewskiego. Oczywiście wszystko pozostało w miejscu odkrycia. To jednak dosyć oczywiste odkrycie, chociaż spacer po dnie Wisły to sprawa niecodzienna. Ciekawym „odkryciem”, które polecam innym, jest próba wizualizacji terenu z czasów, kiedy w miejscach ogromnych osiedli, stały małe porozrzucane domki, między którymi wiły się malutkie uliczki. Wpadłem na taki trop, oglądając film z Emilem Karewiczem pt. Zbieg. Jest tam scena, w której bohater, idąc tropem przestępcy, trafia na Marymont i stoi na wzgórzu, z którego roztacza się piękny pejzaż dolnego Marymontu, z linią Lasu Bielańskiego w tle. Potem spacerując po takich miejscach, możemy próbować odgadnąć, gdzie dokładnie kręcone były poszczególne sceny. „Odkryłem”, że porucznik MO, którego grał Emil Karewicz, pił wodę ze studni przy ul. Zabłocińskiej, a następnie przeszedł do domków, aby finalnie trafić do małego warsztaciku przy ul. Brochowskiej. Uwielbiam takie podróże w czasie! Kiedyś na jednym ze spacerów, poszukując dawnych melodii wygrywanych przez zakochanego mandolinistę i uczucia zatopionego w starych ceglanych murach, odwiedziłem ruiny domu przy ul. Barszczewskiej, który to dobrze znam od lat. Jednak wtedy był on już w takim stanie rozpadu i zapuszczenia, że w zasadzie bez problemów można było wejść tam do środka. „Po co tam wchodzić?” - ktoś zapyta. W zasadzie trudno dać tutaj racjonalną odpowiedź, jednak po jakimś czasie spędzonym pośród fragmentów starych mebli (obok mieścił się zakład tapicerski) i jakichś wygrzebanych ubrań i innych niepotrzebnych przedmiotów pozostawionych przez byłych mieszkańców, w oko wpadła mi mała aluminiowa puszeczka. Jak się potem okazało puszka zawierała rolkę negatywów, które to po pewnym czasie udało się wywołać. A co było na negatywach? Lata 50-te, ale więcej powiedzieć nie mogę, bo to na razie tajemnica, ale w przyszłości, kiedy będzie to już możliwe, zrobię wystawę połączoną z projekcją filmu o Żoliborzu, który zamierzam zrealizować. Proszę nie pytać o szczegóły, bo chciałbym, aby to był rodzaj prezentu i niespodzianki dla miłośników Żoliborza, ale też Marymontu i Bielan.

 

Barszczewska

Jedno z tajemniczych zdjęć

 

Jeden z moich rozmówców, Grzegorz Damięcki, wspominał, że tam, gdzie teraz jest Trasa Toruńska "były całe połacie ogródków działkowych, pól, poletek, gdzie w czasie wojny rosła kapusta, brukiew, marchew dla miasta. Zaraz po wojnie stały obok domów gołębniki i chlewy. Wszędzie były pompy owijane na zimę słomą." To była jedna z granic między Bielanami i Żoliborzem. Brakuje Panu tych pozacieranych i nieistniejących już miejsc?

Nie po wojnie, a jeszcze w latach 70-tych było mnóstwo takich przybytków, w 80-tych właściwie też. Dokładnie w 1985 roku po raz ostatni widziałem furmankę przy ul. Słowackiego, zapamiętałem moje zdziwienie, bo kiedyś ten furman wraz ze swoim dzielnym konikiem pojawiał się to tu, to tam w miarę regularnie, jednak dobrze zapamiętałem, że wtedy był to ostatni raz, kiedy ich widziałem. Studnie owinięte słomą dotrwały do lat 90-tych, potem też zniknęły. Jako 16-latek w 1983 roku kupiłem pierwszy motocykl i uczyłem się nim jeździć, jednak wyjazd na dalsze Powązki, Marymont czy w okolice Bielan i Młocin, dawał niejednokrotnie przedsmak podróży za miasto, bo mieszkając w blokach przy Sadach Żoliborskich miałem zupełnie inną estetykę przestrzeni niż miejsca, o których chcę wspomnieć. Właśnie te studnie owinięte słomą w okresie zimowym i pozostawione cały rok, stojące obok małe domki z czerwonej cegły były bardzo charakterystyczne i wtedy jeszcze dosyć często spotykane. Pamiętam stare kamienice przy Potockiej, gdzie jeszcze w latach 90-tych toczyło się wartkie życie. Na starym kutym balkonie była zamontowana antena satelitarna, za wysokim drewnianym płotem, z otwieraną bramą stało kilkunastoletnie Alfa-Romeo, na podwórku suszyło się pranie. Po upływie kilku kolejnych lat lokatorzy obu przylegających do siebie budynków zniknęli, potem zniknęły szyby w oknach, a na koniec piękne żeliwne ogrodzenie okalające jedną z kamienic. Kiedyś spacerując w okolicy, wszedłem do tego budynku od strony tzw. starej Potockiej i zwiedziłem piwnice, w której poza hurtową ilością weków zawierających przetwory co najmniej kilkunastoletnie, znalazłem dziwną skrzynkę zbitą z desek. Po wyciągnięciu jej na zewnątrz, dziwna skrzynka okazała się własnoręcznie zrobionymi sankami, wykonanymi przez jakiegoś tatę dla swojej pociechy, a być może przez samą pociechę. Znając topografię terenu podejrzewam, że w swoim czasie te sanki biły rekordy prędkości i popularności na górce przy pl. Lelewela.

 

Znalezione sanki

Znalezione sanki

 

Mając ciekawską naturę długo się zastanawiałem nad losami ludzi, którzy tam mieszkali. Plącząc się kiedyś po ulicy Barszczewskiej pamiętam dwupiętrowy przedwojenny budynek. Był to rodzaj niskiego bloku, który wyglądał całkiem współcześnie, jednak nieodnowiony i obrośnięty bzami odsłaniał tylko niektóre swoje części. Kiedy tam przechodziłem, na ławce obok trzepaka przed tym domem siedziało kilka osób, raczej gorąco o czymś dyskutujących. Pamiętam jedną starszą panią, która siedziała obok ławki z "kółkiem dyskusyjnym" na ławie na dywany i ubrana w charakterystyczny nylonowy fartuszek swobodnie, i mimo siwych włosów, niczym mała dziewczynka, dyndała nogami i przyglądała się przechodniom, stanowiąc rodzaj szpicy wczesnego ostrzegania dla tubylców. Po paru latach budynek stał jeszcze bardziej zarośnięty, a przed nim nie było już wesołej gromadki ani starszej pani. Został tylko trzepak i ławki oraz otwarte na oścież drzwi. Oczywiście nie byłbym sobą, jeśli nie wszedłbym do środka. Przy wejściu wisiały metalowe skrzynki na listy, klatka była wymalowana do połowy na turkusowo lamperią, a poziome okna klatki schodowej doświetlały ją tajemniczo resztkami promieni zachodzącego słońca. Bardzo dobre warunki, żeby uwierzyć, że gdzieś w tym domu jest ukryty jakiś sekret, a może nawet skarb. Po odwiedzeniu kilku pokojów, w których stały duże kaflowe piece w całkiem jeszcze dobrej formie, dotarłem na sam strych, gdzie moim oczom ukazała się graciarnia, składająca się z niepotrzebnych już nikomu starych mebli, w tym krzeseł, teraz zwanych vintage, które mogłyby po odświeżeniu ozdobić niejedno dizajnerskie studio czy agencję reklamową. Było pełno starych ubrań i poniszczonych zabawek. Między belkami stropowymi rozciągał się sznurek, na którym dyndały jakieś szmaty, a nieco w rogu z półmroku wyłaniał się dziwny walcowaty kształt. Po wygrzebaniu tego tajemniczego walca, wyglądającego jak mały bęben taktowy od perkusji, dostrzegłem na nim wieko zamykane na mosiężne klamerki. Po otwarciu tego pudło-bębna, stwierdziłem, że to najprawdopodobniej stary futerał na ogromne kapelusze i po porządnym nawdychaniu się kurzu poczułem, że to jednak jest jakiś trop i muszę szukać dalej. Niestety zapadał zmierzch i chociaż czerwcowe niebo nie skąpiło resztek poświaty, to i tak robiło się coraz ciemniej. Zdecydowałem się jednak na dalsze poszukiwania i odkryłem, że jedna z cegieł w kominie siedzi dosyć luźno. Zachęcony tym odkryciem i coraz bardziej podniecony odkryciem, które miało nadejść lada moment, zacząłem gorączkowo wyciągać cegły z komina, których wypalona zaprawa w żaden sposób nie trzymała. Po wyjęciu kolejnych zauważyłem dziwny kształt, coś jak by ptasią głowę. Na początku pomyślałem, że to jakaś porcelanowa figurka ptaka i po dalszym demontażu kolejnych cegieł dokonałem makabrycznego odkrycia... Nie wiem, jak to się stało, ale w kominie na wysuszonych gałęziach wyglądających jak gniazdo siedziała z resztkami upierzenia zmumifikowana synogarlica. Zrobiło mi się smutno, że ten ptak to ostatni mieszkaniec tego dom, którego jednak nie zdoła już opuścić. Zbity z tropu poczułem na plecach nieprzyjemny dreszcz i prawie po omacku oddaliłem się z tego miejsca, na tyle szybko, na ile się dało. Po jakimś czasie po budynku nie było już śladu, zostało tylko kilka kępek bzów, jak co roku pięknie pachnących a między nimi stał... trzepak, pamiętający roześmianą gromadkę, szczęśliwe chwile, na pewno ludzkie troski, o których słuchał godzinami, i starszą panią, która dyndała nogami jak mała dziewczynka. To jedno z miejsc, które niczym się specjalnie się nie wyróżnia, jednak wywołuje wspomnienia i przypomina o przemijaniu.

 

Bielany i Żoliborz. Autor zdjęcia: Karol Dadas

Bielany i Żoliborz. Autor zdjęcia: Karol Dadas

 

Czy odkrył Pan też Las Bielański? Ma jakieś tajemnice i ciekawe zakątki?

Las bielański odkrywam codziennie pod warunkiem, że jest ładna pogoda i mimo 4 km w prostej linii widzę wieżę kościoła pokamedulskiego. Chociaż słynna karuzela na Bielanach znajdowała się w części lasu bliżej ul. Gwiaździstej, gdzie pozostały resztki infrastruktury parku zabaw (maszt karuzeli, murki polowej umywalni) to jednak kwintesencją tego, co w lesie bielańskim podbiło moje serce, jest nieco bardziej w głębi lasku, przy samej ul. Dewajtis. To bardzo inspirujące miejsce, czuć tam echa minionych wydarzeń, przede wszystkim chyba jednak, hucznych imprez - majówek odbywających się od czasów króla Augusta Poniatowskiego, dokładnie vis a vis Domu Rekolekcyjno-Formacyjnego.

 

Las Bielański

Autor zdjęcia: Karol Dadas

 

Tam, gdzie stoi ogromny krzyż. Można by jeszcze wspomnieć o wzgórzu, nieco bardziej w głębi lasu (nieopodal krzyża). To wzgórze, na którym stała znana i popularna dla bielańskich biesiadników, Karczma Bochenka. Drewniany budynek nie przetrwał zawieruchy wojennej. Tam od stuleci odbywały się huczne zabawy w drugi dzień Zielonych Świątek. To tam mieszkańcy Bielan, Żoliborza, Młocin, ale i dalszych części, bardziej centralnych części miasta, spotykali się, aby wspólnie radować się tak długo wyczekiwaną wiosną, która już w pełnej krasie rozkwitła, dając tym samym absolutne pozwolenie na czerpanie z życia tego, co najpiękniejsze: miłości, radości i śmiechu. To atmosfera, która wręcz wsiąkła w ziemię i według mnie jest jeszcze wyczuwalna.

 

Karczma Bochenka przed 1939 r. Źródło zdjęcia: "Bielany. Przewodnik historyczny" Jarosław Zieliński

Karczma Bochenka przed 1939 r. Źródło zdjęcia: "Bielany. Przewodnik historyczny" Jarosław Zieliński

 

Te wszystkie szlaki i ścieżki są też dlatego specyficzne, że kryją w sobie wspomnienia, które w największej tajemnicy ukryły tam na zawsze zakochane pary. Niegdyś na Zielone Świątki dowoził warszawiaków statek żeglugi rzecznej, który cumował na wysokości kościoła Kamedułów. To niesamowita historia miejsca, które mimo swojego leśnego charakteru, posiada również charakterystyczny akcent zawiązany z pierwszymi warszawskimi wodociągami. To słynna studzienka burzowa, która swoją bryłą przypomina nieco szachową figurę gońca. Zaskakujące jest też to, że idąc leśnymi duktami, okalanymi przez obfitą w miesiącach letnich roślinność, w środku lasu spotykamy, nagle małą niewspółczesną wieżyczkę. Dla spacerowicza to musi być nie lada odkrycie.

 

W Lesie Bielańskim

Autor zdjęcia: Karol Dadas

 

Ciekawostką wydają się też pozostałości ceglanych murów rozsianych w okolicach wschodniej ściany ogrodzenia AWF. To podobno pozostałości po kolonii domków, a właściwie baraków, przeznaczonych na cele gospodarcze i oficerskie, tuż po zajęciu AWF przez Niemców. W tym miejscu rozlokowali się niemieccy lotnicy. Tzw. "Waldlager " był zapleczem gospodarczym lotniska bielańskiego. No i wreszcie spacerując w stronę północną spotkamy pozostałości fortu Bielany. Po spędzeniu kilku niezapomnianych chwil na kocyku w promieniach bielańskiego słońca, które obecnie mimo wielu przeciwności, jednak nam zaświeci ruszamy z „pofortowej” łąki, znanej w czasach carskich jako "wojennoje polie", z powrotem w stronę ul. Podleśniej. Idąc wzdłuż skarpy przenosimy się w ogromny wąwóz, niczym w Kazimierzu Dolnym. Bardzo ciekawa inscenizacja sił natury, wydrążona przez lata wodami Potoku Bielańskiego. W zasadzie w Lesie Bielańskim co chwila pojawiają się jakieś odkrycia, o których zresztą i nie da się opowiedzieć, bo to tak naprawdę niekończąca się historia.

Ma Pan na koncie pewne bielańsko-żoliborskie przedsięwzięcie…

Kępa Potocka to bardzo popularne miejsce, bardzo zresztą urokliwe, mające w sobie potencjał, nazwijmy go „wczasowy”. To taki rodzaj miejsca, w którym możemy udać się na jeden dzień na „wczasy” i zapomnieć na chwilę o codzienności, problemach czy obowiązkach. Uznałem, że to miejsce zasługuje na nadanie mu lepszej oprawy takich rekreacyjnych wydarzeń. Na początku lat 90-tych, to chyba był 1992 rok, natchniony przez kolegę Marcina Wawrzyńczaka, postanowiłem zorganizować koncert, który był już drugą imprezą z cyklu „Potok Rock Mia”. To był ten czas, kiedy na przełomie maja i czerwca zaczyna do naszych umysłów docierać, że już wkrótce nastąpi wakacyjne rozluźnienie. To czas dobrej energii, z której warto skorzystać. Po załatwieniu formalności w Urzędzie Dzielnicy w Wydziale Kultury i Sportu zapaliło się zielone światło dla zorganizowania tego przedsięwzięcia. Warto tu wspomnieć, że osobą ze strony urzędu była pani Basieńka, drobniutka istota o przyjaznym potencjale, miłym usposobieniu i dosyć grubych okularach. U pani Basi w pokoju stała ogromna i ciężka maszyna do pisania. Co ciekawe, stała na parapecie, a że była wielka i ciężka zawsze byłem proszony o jej przestawienie na biurko, gdzie wprawnymi ruchami palców pani Basia wystukiwała rytmicznie kolejne pisma formalne w sprawie imprezy. Moje przedsięwzięcie było zorganizowane w sposób harcerski, bo - może to zabrzmi dziwnie - udało się ją zrobić bezgotówkowo. Teraz chyba byłoby to trudniejsze lub niemożliwe. Artyści nie pchali się drzwiami i oknami na to przedsięwzięcie. Udało się zaprosić Emma Posey, która akurat była w Polsce, i dzięki swojemu pozytywnemu do świata nastawieniu wyśpiewała nam kilka swoich ballad. Innymi zaproszonymi artystami byli lokalni twórcy: Tomasz Konopiński, Andriej Owczennikow i zespół Trash Buda. Mocniej rockowo zabrzmiał zespół Parafrenia. Przyszło sporo osób, a promienie zachodzącego czerwcowego słońca sprzyjały miłej atmosferze. Koncert powoli dobiegał końca, ale publiczność jeszcze się nie rozeszła. To wydarzenie przyciągnęło też osoby, których nikt by się nie spodziewał. Otóż jakimś cudem na scenę wtarabanił się niewysoki gość z brzuszkiem i rudą zaczeską, ubrany w obcisłe nylonowe błękitne polo. Mimo że był na lekkim rauszu to wzbudził swoim wyglądem i ekspresja powszechne zainteresowanie, radość i śmiech. Jak się okazało pan chciał zaśpiewać! W sumie dlaczego nie, skoro się chłopisko do śpiewania tak garnie. Na początek przedstawił się głośno, unosząc w zwycięskim geście nad głową swoją pięść i zaryczał – Rysiek z Marymontu! No cóż reakcja była zwielokrotnieniem jego ekspresji, a publiczność zareagowała, jakby na scenie pojawił się Steven Tyler z Aerosmith! Po tym nasz piosenkarz był już całkowicie przekonany o słuszności swojego kunsztu wokalnego i rozpoczął swoją pieśń. Właściwie trudno opisać, jaka melodia by do tego pasowała, ale po krótkiej chwili ktoś usiadł za perkusją i po prostu zaczął wybijać rytm do jego melodii. Brzmiała ona mniej więcej tak: Szinta, szinta, kuszczijama, kanto brema czikojama, byle ładny był dzień! Karty ludziom wróżą szczerze, król dzwonkowy trzy żołędzie, nie obchodzi mnie, co będzie byle ładny był dzień! Do fajeczki tytoń włożę pokrojony ostrym nożem, z fajką będzie mi nie gorzej, byle ładny był dzień! Uprzymilam się dziewczynie, a jak ogień w sercu zginie, niech się inny kręci przy niej, byle ładny był dzień! Hej! Żeby było miło przy niej, no a kiedy ona powie nie, byle ładny był dzień!

Potem jeszcze wybrzmiał refren, a na zakończenie nasz wokalista zaryczał: Ryszard Czapowski Marymont! Publiczność zareagowała chyba najbardziej spontanicznie, szczególnie wzmocniona przez artystów, którzy występowali wcześniej. Trzeba powiedzieć, że koncert można zaliczyć do udanych, a co wydawać się może z tego najzabawniejsze to to, że żoliborski zespół Trawnik, poszedł dalej i w swojej wtedy nowej płycie zatytułowanej Sztajerska wykorzystał tekst piosenki Ryśka Czapowskiego z Marymontu.

Podobno interesuje się Pan też motoryzacją.

Zawsze lubiłem przyglądać się, jak mój Tata sam majstrował przy swoich Syrenach czy Fiatach 126p i pewnie dlatego już jako dziecko czułem, że ciągnie mnie w tym kierunku, chociaż czasy, w których dorastałem nie były najszczęśliwsze pod względem rozwoju motoryzacji. Jako chłopiec zafascynowałem się nie tylko samochodami, których już w tamtych czasach miałem kilkadziesiąt. Oczywiście mowa o "żelażniaklach", "resorakach", "Matchboxach", czyli popularnych metalowych samochodzikach dosyć dokładnie odtworzonych modelach wykonanych z stopów lekkich metali, posiadających amortyzację oraz powłokę lakierniczą, czyli jednak coś z prawdziwego samochodu. To w młodym umyśle dawało pole do kształtowania fantastycznych wypraw w nieznane po ... dywanie dużego pokoju. Wraz z wiekiem, zarówno u mnie jak i moich rówieśników i szkolnych kolegów, pojawiła się pasja sklejania plastikowych modeli czołgów czy pojazdów wojskowych, jednak najbardziej samolotów, oczywiście modeli z okresu II wojny światowej. Wtedy jednak niełatwo można było kupić taki model do sklejania. Co prawda zdarzało się, że "rzucili" coś do Składnicy Harcerskiej, jednak głównie były to modele samolotów pasażerskich produkcji NRD i radzieckiej. Czasy były ciężkie i o model z 2 strefy płatniczej naprawdę nie było łatwo. Czasami pojawiała się krótka seria jakichś modeli z drugiego obszaru płatniczego, które szybko znikały ze sklepowych półek. Można było podziwiać, ale i kupić modele w zafoliowanych pudełkach z pięknymi ilustracjami Spitfajerów kręcących beczki na niebie Wielkiej Brytanii, ziejących ogniem ze wszystkich luf do bezlitośnie bombardujących angielskie miasta hitlerowskich Heinkli 111, z których nie jeden z bombowców wyłamywał się z szyku i spadał nieuchronnie na ziemię. W czasach, kiedy nie była zbyt powszechna kolorowa telewizja, o video nie wspomnę, te wspaniałe ilustracje dawały wysoce estetyczne doznania, zaprzątniętej lotniczą technologią,14-stoletniej głowie. Miejscem, w którym można było doznać tych fantastycznych przeżyć był bazar "Wolumen", na który wiele razy chodziłem pieszo z Sadów Żoliborskich. Idąc na ulubiony bazarek, który popularnie nazywano "Perskim”, bardzo lubiłem spacerować przez osiedla na Bielanach. Jako chłopakowi z wieżowca bardzo podobał mi się układ bielańskich uliczek i ich niewysoka zabudowa. Moją wielką ciekawość wzbudziły tajemnicze zjazdy z małymi schodkami do nietypowej szerokości drzwi. Nie raz też zdarzało się spotkać przy takich miejscach dorosłych mężczyzn majsterkujących przy wystawionych z podziemnych pomieszczeń starych motocyklach. To naprawdę było niesamowite, bo w tych czasach, kiedy poza Wueskami czy Mz-kami importowanymi z NRD, napotkać na żywo ciężki stary motocykl np. Zundapp czy BMW z koszem, i to taki sam, jaki był na pudełku modelu do sklejania firmy Matchbox lub Airfix, było czymś naprawdę satysfakcjonującym. Kiedyś ludzie sami potrafili naprawiać te pojazdy, oczywiście często było to efektem niedoboru tego typu motocykli w ofercie dostępnej na krajowym rynku, ale też i z chęci zrobienia czegoś innego, czegoś co odstawałoby od jednak szarej PRL-owskiej rzeczywistości. Fajnie też było spotkać na takim spacerze nakrytego brezentową płachtą Velorexa - to takie skrzyżowanie sterowca z motocyklem, trzykołowy pojazd dla dwóch osób, wykonany z rurek obciągniętych impregnowanym brezentem, na podzespołach Motocykla Jawa 350. Skuter Osa, czy stary Junak stojący często jako rzecz powszechna nieotoczona specjalną troską, to był widok budzący moją ciekawość i zainteresowanie. Ciekawy i specyficzny był też zapach tych pojazdów. Któregoś razu wracając z Perskiego, na tle ciemnych, szarych budynków przy ul. Reymonta mniej więcej vis a vis dzisiejszej stacji benzynowej, dostrzegłem coś tak pięknego, że nie mogłem sam uwierzyć, że to widzę. Piękna nowoczesna sylwetka wpisana w klasyczny zarys. I do tego ten kolor! Zdawało mi się, że widzę przybysza z innej planety, a może statek kosmiczny. Perłowy metaliczny kolor lśniący na baku i owiewce, potężny czterocylindrowy silnik, zupełnie inny niż w napotykanych do tej pory motocyklach i napis, którego czcionka sprawiała wrażenie, że często pędzi, dlatego jest tak pochylona ku przodowi, aby nie dać się zdmuchnąć ze zbiornika. Kiedy już wyszedłem z osłupienia odczytałem napis Kawasaki. To był motocykl, który na tle przestrzeni budynków świecił niczym diament. Motocykl Kawasaki z 1000 był czymś zjawiskowym w tamtych czasach, jako iż powszechnym przekonaniem było, że motocykliści to głównie wariaci. Który przeszkadzają na drogach Trabantom, Syrenom czy Fiatom. A tu nagle pojawia się przybysz z innej kultury technicznej, motocykl, który swym wyglądem i parametrami, zaprzecza całkowicie tym teoriom, a przy tym jego równowartość jest równa cenie mieszkania. Pewnie trudno to dzisiaj zrozumieć, jednak to bielańskie spotkanie z Kawasaki chyba sprawiło, że zafascynowałem się motocyklami. Był rok 1981. Nie minęło więcej jak dwa lata, kiedy sprzedałem kolekcję modeli samolotów, oczywiście na Wolumenie i za uzyskane pieniądze kupiłem pierwszego Junaka.

 

Witold Oleksiak na swoim Junaku w 1983r. przy Staffa 21

Witold Oleksiak na swoim Junaku w 1983r. przy Staffa 21

 

Jakiś czas później udało mi się wynająć garaż ze zjazdem pod budynek, oczywiście na Bielanach. Kiedyś tak fajnie projektowano, że zostały przewidziane garaże czy boksy dla skuterów czy motocykli. Bielany właśnie też i pod tym względem są absolutnie na pierwszym miejscu! Mój pierwszy garaż był przy ul. Staffa. Później okazało się, że naprzeciwko w jednym z szeregowych bliźniaków, mieszkał już mocno "opierzony" motocyklista posiadający białego Nortona 750 commando. To niesamowicie piękna maszyna, kwintesencja brytyjskiej motoryzacji. Bardzo lubiłem patrzeć, jak przyjeżdżali do niego koledzy na ciężkich japońskich motocyklach i obładowani pakunkami przytroczonymi do chromowanych bagażników ruszali w Polskę w poszukiwaniu przygody. Jak się później okazało, to były motocykle z chyba najstarszego polskiego klubu motocyklowego Skorpion, założonego w 1967 roku. Marzyłem o takiej podróży w takim gronie fantastycznych motocykli. Później potoczyło się już jak z płatka, kolejne lata, to kolejne motocykle, nieistniejące już niestety garaże motocyklowe przy ul. Sady Żoliborskie 13a, gdzie spędziłem niezapomniane chwile, ale to historia na osobną opowieść. Minęło wiele lat, moje marzenia spełniły się, a nawet przybrały niespodziewany obrót. Otóż w 2019 roku będąc na zlocie motocyklowym klubu Scorpion, w jakże wspaniałym gronie pasjonatów dwóch kółek, dostrzegłem motocykl, który wydał mi się znajomy i przez dłuższy czas trudno mi było uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. To bardzo miłe wydarzenie nazywało się Kawasaki Z 1000, z tym samym pochylonym napisem na srebrzystym zbiorniku.

 

Kawasaki 1000

 

Najfajniejszą informacją okazało się to, że ten motocykl od 38 lat jest w posiadaniu jednego właściciela, pana Jurka M. A najlepsze jest to, że to ten sam motocykl, który widziałem w 1982 roku na Bielanach wracając z Jarmarku i ten sam, dzięki któremu pokochałem jednoślady. No cóż moda przemija, styl pozostaje…

Rozmawiała Karolina Rudzik

 

Witold Oleksiak - aktor, Żoliborzanin, miłośnik motoryzacji

 

 

Artykuły z tej kategorii

12 września 2024
Chodź,
21 sierpnia 2024
„To
25 lipca 2024
„Byłem